top of page

ZEJŚĆ Z TRASY CZY…NA TRASIE?

Bieganie nigdy jeszcze nie było tak szalone. Amatorzy trenują z zacięciem zawodowców. Pakiety rozchodzą się jak tanie bilety, choć tanie wcale nie są. A szalona ambicja rodzi szalone pomysły. O jednym z nich po prostu MUSZĘ tu napisać!

Najpierw krótka historia na świeżo: niedziela. 28 stopni, półmaraton i pełne słońce. Kenijczycy w długich spodniach i kurtkach. Zazdroszczę im, bo mimo najkrótszych spodenek i najcieńszej bluzki i tak się gotuję. 4 września, daaawno zakółkowałam sobie tę datę w kalendarzu. Wiecie, rodzinne miasto, trasa sentymentalna. Tu się chodziło po lekcjach (albo zamiast ;-), tu się godzinami skubało słonecznik, tu się całowało.

Wybrałam sobie ten półmaraton i doczekać się nie mogłam. Na dodatek miesiąc przed maratonem, więc test idealny. W kwietniu było 1:39, potem z małą w wózku 1:51 i sporo pracy. Marzy mi się 1:35, a trener ocenia, że jak noga poda, to nawet nieco szybciej.

Nie mam na co zwalić winy. Wypoczęłam po ściganiu na triathlonie tydzień wcześniej.

Wciągnęłam makaron i zasnęłam z myślą: 1:35. Zazwyczaj działało. Niestety nie był to czas, który zobaczyłam na mecie. Baa, po raz 1szy nie było mi dane do niej dotrzeć 😉 Przytrzymałam tempo przez 6km, po czym skręciłam, przeszłam pod taśmą i jakby nigdy nic potruchtałam do domu.

Powiesz, że przeszarżowałam. Pewnie tak – w końcu 28 stopni i samo południe to nie czas i miejsce na jakieś rekordy. Zeszłam, bo było mi cholernie gorąco, woda nie przynosiła ulgi i nie miałam z takiego biegania żadnej satysfakcji. Wiedziałam, że celu nie osiągnę i wołałam zachować siły na inny bieg, zamiast zwolnić i dokulać się do końca.

„Pierwszy raz się tak poddałam” – powiedziałam od progu, ale po kwadransie lodowatego prysznica oświeciło mnie, że:

1.dobrze zrobiłam – nic nie muszę, wszystko mogę, a już zwłaszcza w bieganiu 2.nie mam do siebie pretensji – to ZDROWY rozsądek zdjął mnie z trasy

Dość mojej faaaascynującej historii 😉 Popatrzmy szerzej. W tym samym czasie w Polsce odbywało się kilkadziesiąt biegów i kilkanaście triathlonów. W ten weekend – i co weekend – tysiące sportowców amatorów ambitnie walczy ze sobą i z innymi. A te ambicje prowadzą czasem…

DO ODCIĘCIA

-Walczyłem do końca… -Dałam z siebie 100%… -Biegłem do odcięcia… -Miałam mroczki przed oczami…

Znacie to? Na pewno, jak nie z doświadczenia, to z opowieści. My, amatorzy, zrobiliśmy się tak zaciekli w swojej walce do końca, że zdarza się nam zagalopować. A poza tą cienką granicą bywa naprawdę niebezpiecznie.

Triathlon w ostatni weekend sierpnia. Upał. Bieg w pełnym słońcu. Mimo bardzo częstego nawadniania czułam, jak pali. Gdy stałam już na mecie, czekając  na koleżankę, widziałam mężczyznę, który ledwo żywy rzucił się prosto w objęcia swojej kobiety i trząsł się cały jak w gorączce. Inny biegł, zataczając się, z nieprzytomnym wzrokiem.

Półmaraton. Moja wirtualna znajoma zasłabła, zgarnęli ją ratownicy, a gdy oprzytomniała wyrywała się, że chce biec dalej…będąc szczerze oburzona, że ją przed tym powstrzymywano!

Maraton. Bardzo ambitna koleżanka, zapytana o plan na bieg odpowiada, że będzie „na śmierć i życie”. I nie, nie mówiła tego z uśmiechem na twarzy.

Zrobili się z nas bardzo….

AMBITNI AMATORZY

Mamy swoich trenerów i plany startów, specjalistyczne buty i dobre zegarki. Nie zadowalamy się komfortowymi kilometrami, coraz nas więcej na bieżniach i podbiegach. Amatorzy? Nie do końca.

Porządnie trenujemy, oczekujemy więc porządnych wyników. Apetyt rośnie, początkowo postępy są szalone, więc odhaczamy te cyferki, nakręcamy się na mniejsze. Zawody, 3,2,1, rusza tłum, a w nim każdy o coś walczy. Byle dobiec. Byle dobiec w czasie xx:xx. Byle dobiec na x miejscu. Końca to raczej nie ma, a cena do zapłacenia jest coraz wyższa. I nie mówię tu o spodenkach z nowej kolekcji, lecz o wolnym czasie przeznaczanym na treningi – co jest OK – i ZDROWIU, którego poświęcanie już wcale OK nie jest!

Nawet najlepszy trener nie podpowie nam więcej, niż nasz własny organizm. Amator, choć dużo bardziej profesjonalny niż kiedykolwiek wcześniej, nie jest zawodowcem. Nie ma na codzień tej opieki, co zawodnik pro. Zdecydowana większość z nas nie konsultuje się regularnie z lekarzami sportowymi/fizjoterapeutą/dietetykiem etc.

A jak dobrze zna nas trener? Przecież bywa, że nigdy go nawet na żywo nie widzieliśmy! I bywa, że go po prostu nie mamy – podążamy za tabelką znalezioną w internecie.

To takie oczywiste, co piszę, ale TYLKO TY wiesz, jak się czujesz na trasie, czy warto na niej dłużej zostać, a jeśli tak – to przy jakim tempie. Jesteś pewny, że znasz siebie wystarczająco? Gdzie jest to 90%, a gdzie 100 i czy faktycznie jesteś w stanie je osiągnąć?

Co, jeśli po kolejnych kilku „wywalczonych” kilometrach runiesz na ziemię? Co, jeśli od mroczków przed oczami zemdlejesz? Nakręceni adrenaliną i determinacją jesteśmy zdolni do (zbyt) wielu rzeczy.

Wnerwiam się! Bo chyba nie na tym polega PASJA? Dlaczego niektórzy z nas startują mimo gorączki (!) albo kontuzji (?!). Przecież słyszymy czasem o tragicznych wydarzeniach na tego typu biegach. Oczywiście, przyczyny bywają rózne. Ale jedno jest pewne; balansowanie na granicy wytrzymałości to ryzykowna gra.

Bo w skrajnych przypadkach pytanie brzmi…

ZEJŚĆ Z TRASY CZY ZASŁABNĄĆ NA TRASIE?

Nawet zawodowcom zdarza się ewakuować z trasy, powiedzieć „dość” i skręcić w bok. Spłynie na takiego fala hejtu za brak woli walki i druga fala poparcia i zrozumienia. Dołączam do niej!!

Uwielbiam szybkie bieganie i sprinty, po których palą mięśnie, ale gdy widzę akcje, jak biegacz-amator prawie zwraca na mecie zawartość żołądka – współczuję, zamiast podziwiać jego determinację.

Możecie powiedzieć, że przecież ja też ciężko, a nawet ZBYT ciężko trenuję. To nieprawda. Szykując się do kolejnego maratonu robię mniej km niż większość znanych mi biegaczy. Mam już plan treningowy, ale zdecydowanie zbyt często ucinam z niego kilometry (te długie w 1szym zakresie mnie ostatnio wykańczają ;-)).

I nie widzę absolutnie nic złego w tym, że po 6 z 21 km sobie poszłam! No dobra, było to prawdopodobnie najdroższe 6km w moim życiu, za które nawet nie dostałam medalu, a na 99% na finiszu byłby puchar i pudło.

Ale to nie-waż-ne!

Bieganie to moja pasja, ale nie ŻYCIE. Jeśli organizm błaga mnie o litość, ja mu ją daję. Jeśli się przegrzewa i czuje się paskudnie, ja się zatrzymuję. I choć myślę, że znam się bardzo dobrze – nie chcę przeginać. Nie tylko dlatego, że mam małe dziecko i mocno wzrósł mój poziom odpowiedzialności…ale też dlatego, że uwielbiam bieganie za wolność, którą daje. Trzymanie się kurczowo trasy mimo, że nie chcę (już) na niej być nie ma dla mnie sensu.

Skorzystałam z tej opcji po raz 1szy. Wiecie, co się zdarzyło? NIC. Odetchnęłam z ulgą i zacieram już łapki na inny półmaraton. Pasja nie musi być aż taka “na serio”.

…a ja nie muszę już więcej mędrkować 😉

Jakie macie zdanie na ten temat?

2 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page