top of page

POSTARTOWY BLUES. Dlaczego czasem to, co najtrudniejsze czeka po dotarciu do celu?

Czy start w dużych zawodach to nie trochę jak…poród? OK, ból przy tym 2gim nadal jest moim osobistym szczytem cierpienia i nawet maraton w Poznaniu, zwiastujący jazdę od 1szych kroków nie dobił choćby do jednego krzyżowego bólu, ale…czuję analogię. Długie przygotowania. Myśli. Wyobrażenia. Nakręcanie się. Wszystko to ściera się z rzeczywistością w ciągu kilku/kilkunastu godzin akcji, po których może – nie musi – przyjść gwałtowny zjazd. Nawet, jeśli wszystko przebiegło cudownie. A już zwłaszcza, gdy plany planami, a życie życiem i coś poszło nie tak, jak w naszej głowie/marzeniach/napisanym na spokojnie planie porodowym/opracowanej z chłodną głową strategii na start. Postartowy blues (post-race blues) – co to za upiorstwo i czy to nie tak, że zrealizowanie celu i dotarcie do finiszu powinno wlać w nas czystą radość?

Tydzień po. Kolejną noc z rzędu wyciszam telefon i prześlizguję wzrokiem po budziku na 5:20 pt. „NO DAJESZ, dziewczyno!!”. Upewniam się, że jest nieaktywny – choć przez ostatnie miesiące robiłam coś dokładnie odwrotnego. Patrzę w sieci na innych, którzy wciąż są w grze. Moja Strava świeci pustką, a Garmin służy tylko jako oznajmiacz czasu, gdy kolejny raz bliźniaki budzą się w nocy i chcę szybko oszacować, ile zostało do rana i jak szybko powinnam spać 😉

Od mojego Ironman 70.3 Boulder mijają kolejne dni, a ja jestem w epicentrum postartowego bluesa, z którym zderzam się czołowo nie po raz 1szy i pewnie nie ostatni. Skąd się on bierze i jak się z tego wiru przygnębienia wydostać?

HASZTAG #MAMCEL

Trenowanie wciąga. Na n poziomach. Jeśli nie przeginamy z obciążeniami, a cel nas odpowiednio kręci zaczynamy działać automatycznie. Wpadamy w tryb. Nie odprawiamy co trening dialogu między wewnętrznym leniem a zdyscyplinowanym sportowcem. Leci. Każdy kolejny kilometr pompuje motywację, dobrze ułożonych puzzli mamy coraz więcej i to wszystko składa się elegancko do obrazka, który sobie obraliśmy jako ten osławiony cel. I nagle JUŻ. Meta przebiegnięta, zdjęcia przebrane, strój wyprany wisi smutno w szafie, gratulacje zebrane, cisza-sza. Jeśli zawczasu nie zabrnęliśmy z planami dalej – tadam, właśnie zostajemy Ludźmi bez Celu. Jak żyć? Parkuję i jeszcze tutaj wrócę; ale to właśnie jeden z solidnych powodów pustki, która potrafi dopaść również profesjonalistów. Oni mają wsparcie psychologa, nam, ambitnym amatorom, pozostaje „źródło własne” 🙂.

NO MORE HIGH

„Runner’s high” to hormonalny powód, dla którego tyle osób kocha bieganie. Jest uzależniającą bombą z opóźnionym zapłonem. Męka przechodzi w euforię – nie jest to najbardziej logiczne połączenie świata; może dlatego spektakularnie działa i wciąga tłumy? Start – zwłaszcza ten taki główny, wyczekiwany, tygodniami/miesiącami odliczany – to hormonalne szaleństwo. Kumulacja tego, co przyjemne i nie. Napięcie. Adrenalina. Zmęczenie. Ambicje. Ulga. Euforia. „@#$%^&*(), nigdy więcej”. „Chcę więcej!!”. Inne takie. Gdy to wszystko opada…mechanizmy, które do tej pory nas nakręcały mogą zastrajkować. Pobudka przed wschodem słońca? Ludzie złoci, ale po co? Akcenty biegowe poza komfortem? Bunt; coś ewidentnie się zmieniło. Amatorskie trenowanie potrafi wessać tak duży ułamek życia, ze staje się jego ogromną częścią (a czasem i nawet w pewnym sensie sensem). Nie ma. Bum. Bywa, że po starcie lądujemy poza znajomą pętlą typu eat-run-sleep-(dodaj swoje)-repeat i nawet nasza wewnętrzna chemia nie wspiera dobrego samopoczucia.

ZAWÓD PARA-MIŁOSNY

Zdarza się też, że wyobrażenia rozjeżdżają się z rzeczywistością. Inwestujemy czas, pieniądze i, jakby nie było, uczucia (plus testujemy cierpliwość nietrenujących małżonków tak na przykład ;). Często gdzieś się tam widzimy, na liście wyników, z konkretnymi cyferkami przy nazwisku. I miało być tak pięknie, a tu KRACH. Forma nie doskakuje do ambicji, pogoda rujnuje bieg (czy jest jeszcze ktoś, komu nie napomknęłam, że na 70.3 grzało jak w piekle?), sprzęt lub zdrowie strajkuje, słowem coś się sypie. Jeśli więc traktowaliśmy start emocjonalnie, był dla nas z jakiegoś, niezrozumiałego dla otoczenia powodu WAŻNY, a coś zawiodło – może troszkę boleć, bo zostaje luka między planem a wynikiem. Niespełnienie, z którym trzeba się po prostu odpowiednio rozprawić.

A NA DOKŁADKĘ TĘSKNOTA…

…za całą masą rzeczy. Otoczenie ma nas już dosyć, a my dalej wracamy na trasę w myślach, rozmowie, na Instagramie. Chcemy tego jeszcze raz – nawet, jeśli było ciężko. Czasem mam wrażenie, że wręcz ZWŁASZCZA wtedy. Genialne uczucie pokonywania własnych ograniczeń nie jest ani trochę rozdmuchane. Chce się kolejnej próby i tego, jak działa na nasze ego. Nie pomaga atmosfera zawodów i wtopienie się w tłum bratnich dusz po x miesiącach trenowania w samotności. Uczucie bycia częścią czegoś większego, napięcie…to wszystko – plus mocny wysiłek – pompuje naszą krew w szybszym tempie. A potem, jakby nigdy nic, wraca się do codzienności, w której nagle czegoś mocno brakuje.

TRAUMA?

Po polsku brzmi jakby mocniej niż po angielsku, także spieszę z dojaśnieniem. Jeśli szarpnęliśmy się solidnie fizycznie, możemy czuć zwyczajną niechęć do brnięcia dalej w ten temat – przynajmniej na jakiś czas. Zwłaszcza, jeśli ten mocny wysiłek nie oddał w wyniku. Taka forma traumy, odrzucenia, braku zainteresowania tematem. To, co zadziało się w naszym ciele (ból) i głowie (też forma bólu) może powodować, że „strzelamy focha” na sport i przymykamy buty w szafie. Z dnia na dzień odcinamy się od tego, co jeszcze moment temu było przecież rutyną. Przyzwyczailiśmy organizm do wyrzutów hormonów szczęścia, a teraz ucinamy mu należną dawkę. To też miesza.

ZANIM POWIESZ SOBIE „DOŚĆ”

Poczekaj. Przyjrzyj się temu swojemu nastrojowi i zobacz, czy nie kryje się pod nim coś jeszcze. Może treningi i ten wielki, sportowy cel były odciągaczem Twojej uwagi od czegoś innego, a teraz musisz się z TYM CZYMŚ zmierzyć? Robi się podwójnie trudno, bo trzeba się na nowo odnaleźć w prozie życia. Może to wszystko zabrnęło o krok za daleko i sport stał się jedyną radością, esencją i sensem życia? To trenowanie w pro-stylu, z trenerem, reżimem i inwestycjami w sprzęt potrafi nieźle namieszać w głowie i zburzyć z hukiem równowagę.

JAK SIĘ ODNALEŹĆ W ŚWIECIE „PO”?

Zacznę lojalnie od tego, że wszystko opieram na sobie. Jestem emocjonalna, mam skłonność do motywu „wszystko albo nic” i wpadam z euforii prosto w dołek. Pierwsze, co kusi to stara i dobra metoda klina. Szybko rzucić się na kolejny cel, przykryć jedno uczucie nakręcenia drugim. Gdzieś przed przelewem za nowy start warto dać sobie moment na inkubację i myśl, czy to dobry pomysł, miejsce i czas? Może ten sezon jest już dla nas bardzo długi i należy się nam zwyczajnie odpoczynek? Może warto wejść na inny dystans, zamiast uparcie poprawiać ten, który ostatnio pokonaliśmy? Blues potrzebuje wybrzmieć. Wiesz już, że jest całkowicie normalny – to pierwszy krok do jego przyjęcia. Nie ma co się biczować za zjazd samodyscypliny i motywacji. Warto dać sobie trochę czasu na popłynięcie z tą falą i zrozumienie, co właściwie się dzieje się w Twojej głowie. Odsuń na jakiś czas reżim, zostaw zegarek w domu. Biegaj, jedź, płyń na intuicję, dla przyjemności. Poszukaj jej na nowo. Przypomnij sobie, po co to właściwie robisz i ciesz się, że w przeciwieństwie do pro masz ten luksus: wycięcie się z treningów, pobujanie.

Szukaj innych przyjemności. Nadrób to, co w ferworze treningów zaniedbałeś: znajomości, wyjścia, inne opcje na spożytkowanie wolnego czasu. Pewnie jeszcze moment i znów znajdziesz nowy cel, który wrzuci Cię w wir treningów, ale należą Ci się zwyczajnie wakacje, mały reset.

Odetnij się od tego, co robią inni. Jeśli Twój realny i wirtualny świat jest pełen trenujących osób nietrudno mieć wrażenie, że WSZYSCY cisną, poprawiają się, startują, a Ty – rodzynek – nie. Blues jest niewygodny. Nicnierobienie jest niewygodne. Zjazd, dołek, demotywacja – czy to są chodliwe tematy? Zwykle takie do przemilczenia. Nie daj się wciągnąć w złudzenie, że jesteś ostatnią Nietrenującą do Wielkiego Celu osobą na planecie.

MÓJ BLUES

Dopadł mnie trzeci raz. Dwa poprzednie miałam po maratonie – jednym udanym, drugim takim, który rozjechał się z planem. Stąd też wiem, że wynik i emocje po nie mają większego znaczenia – oba scenariusze mogą skończyć się chwilowym dołkiem. Połówka Ironmana była celem symbolicznym, który trzymał mnie w dyscyplinie i dawał energię mimo jazdy przy małych bliźniakach i byciu tak daleko od rodziny. Przygotowania były dla mnie ekscytującą nowością i, poza ostatnimi 3 miesiącami z I-sport – improwizacją. Kręciło mnie to tak, że nie zaliczyłam ani jednego kryzysu, choć wracałam do formy właściwie pełen rok, mając ten cel na horyzoncie.

SKOK W BOK: na blogu znajdziesz tekst o tym, jak wkomponowałam triathlon w życie z małymi dziećmi i gdzie byłam sześć tygodni przed startem.

Start był słodko-gorzki, bo warunki na bieganiu zmieniły zasady gry i celem stało się „w miarę dobiec bez bomby”. Słaby półmaraton, który zajął mi aż 1:58 bezpośrednio wpłynął na wynik i choć przed startem liczyłam na 5:40-5:45, skończyło się na 6:00:50. I to naprawdę nieważne, że z takim wynikiem nie walczyłam o nic; że co to jest 50 sekund vs. 6 godzin wysiłku. ALE! Wszystko jest kwestią perspektywy i moja akurat jest taka. Znając siebie i swój „styl” w sporcie łatwo pojąć resztę. Nakręcają mnie wyniki, lubię wyciągać z siebie sporo, wiem, na co pracowałam, wiem, ile. Mam niedosyt i jestem nieco rozczarowana.

Blues dopadł mnie po kilku dniach, gdy opadła satysfakcja z samego faktu ukończenia i uznałam, że to wcale nie jest wystarczająco trudny dystans (przynajmniej nie w czasie, w jakim go pokonałam). Z dnia na dzień umniejszałam sobie i doszłam do stwierdzenia, że to kompletnie NIC takiego. Zanim zdążyłam się zorientować, już przeszukiwałam kalendarz Ironmana w poszukiwaniu czegoś nowego. Równolegle kompletnie odechciało mi się wstawania o 5 rano – choć tyle miesięcy tak właśnie funkcjonowałam. Nagle straciłam serce do trenowania i pod koniec dnia orientowałam się, że znowu nie zrobiłam żadnej jednostki. To oczywiście nakręcało pętlę i dzień później znów coś się rozjeżdżało. Choć dzieci zaserwowały mi kilka dni promocji i budziły się tylko 3-4 razy w nocy czułam się bardziej zmęczona (rozleniwiona?) niż będąc w środku treningowego cyklu. Gdy zorientowałam się, że ZNÓW to mam i wiem przecież, że minie – odetchnęłam i dzień później wyszłam na 6km nocnego biegania w tempie, na które miałam ochotę. Rozpędzałam się, zwalniałam, bawiłam tym. Było jak dawniej. A to, że Wam o tym zjeździe piszę jest tez częścią mojej akceptacji stanu rzeczy 🙂 Dopiero uznając coś, nazywając, rozumiejąc i wyciągając wnioski można pójść do przodu w wybranym, a nie przypadkowym kierunku.

Co teraz? NIE WIEM i WIEM, że muszę w tym tak potrwać, żeby nie wybierać na oślep, z rozpędu i paniki. W naszym życiu znów zapadła decyzja wpływająca na dłuższy okres czasu, a sport nie jest w żadnym stopniu moim źródłem utrzymania, nawet jeśli czasem chciałabym, żeby tak było. Ufff, tyle zwierzeń 🙂 Ale zakładam, że to uzewnętrznienie uwiarygodni Wam mechanizm post-race bluesa i pokaże, jakie myśli mogą się wtedy pałętać po głowie 🙂

Tymczasem – mocy Wam tam! I bądźcie dla siebie sportowo (i nie tylko) łaskawi. Też próbuję.

…a jeśli nie byłeś ze mną na trasie IM 70.3, a masz na to ochotę – relację przeczytasz tutaj i podobno oddaje klimat 🙂

3 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page