top of page

TRENING NIE MUSI ZOSTAĆ ODBYTY

Zaktualizowano: 4 sty




Wytnijmy to i zostawmy tylko jedną, moją ukochaną wyspę – biegaczy. Wyspę, która rządzi się prawami innymi niż pozostałe na tym całym e-oceanie. Jakimś cudem. Miejsce, gdzie trolle są wybrykiem natury, a nie normą; a członkowie plemienia łączą się przez endorfiny i kilometry. Spróbuj wypłynąć nieco dalej i, nie życzę, zawinąć na wirtualną wyspę Bezkompromisowych Mamusiek. No chyba, że brakuje Ci adrenaliny, chcesz rzucić jedno z zapalnych haseł i poćwiczyć trzeci zakres.

Ten na K., którego Nazwy Nie Chcę Wymawiać, trzymał się od biegowej wyspy z daleka. Przejmował kolejne, wywalał wszystko do góry nogami; my wciąż tymi nogami przebieraliśmy. Nogi nie mogą iść do szkoły; pociąć basenowej wody crawlem czy beztrosko wdepnąć do sąsiadki, lecz bieganie? Najpierw stałymi trasami, ale bez grupowych ustawek; potem park odpadł, las został, odszedł, wrócił…

W międzyczasie coś gruchnęło. Burza, dym i trochę panika.

Bo przecież trening musi zostać odbyty, a teraz coś stoi jak byk na drodze – i żeby to chociaż było widzialne dla oka, ale nie. Takiej zadymy nie kojarzę, odkąd biegam i napomykam o tym w sieci. Dodam, że ten człon „biegam” uprawiam od lat 16, ten „w sieci” – jedynie 5; co wciąż jednak robi mnie nieco dinozaurem.

Wjechało wysokie napięcie, kąśliwe kłótnie, memy, które zbierały tyle samo plusów, co – pardon my French – zjebek. Bo „krytyka” to mi tutaj nie pasuje. Nawet w grupach, które były ostoją harmonii komentarze mocno odjechały od dopingujących słów czy zwykłych porad.

Ci biegają, ci nie mogą, ci przeginają, ci oszaleją.

I właśnie ci ostatni „ci” sprawiają, że tak sobie piszę o czymś, o czym chciałam już dawno.

TRENING NIE MUSI ZOSTAĆ ODBYTY.

Trening odbyty zostać może, lecz nie musi. I to zdanie jest logicznie prawdziwe dla olimpijczyków, dla mistrzów, dla tych, którzy lada moment nimi będą, ale nade wszystko: DLA NAS. Ambitnych, ale wciąż jednak amatorów.

I spokojnie. Znacie mnie już dobrze albo jeszcze nie; wiem, co znaczy treningowa zatwardziałość, nie odpuszczanie choćby nie wiem co i żelazna dyscyplina, choć żadna ze mnie olimpijka, mistrzyni ani nawet i przyszła wiadomo, że nie.

Mimo to z ciekawością sobie patrzyłam – jak na eksperyment – kto najgłośniej się odgraża, że bez biegania przedwcześnie zwariuje. Co daje do myślenia: nie był to nikt z moich znajomych trenerów; żaden z  bliskich mi biegaczy-śmigaczy, których plecy znikają ci z pola widzenia dwa mrugnięcia od wystrzału startera; nikt z prosów, kogo z westchnieniem podglądam na IG.

Te osoby były dość spokojne. Patrzące chłodno i z dystansem. I nie sądzę (choć głowy mimo wszystko uciąć sobie nie dam) że ta postawa to przykrywka, a oni sami wymykali się gdzieś między 3 a 4 nad ranem, by przebrani za noc dokręcać zabrane im przez wirusa kilometry.

Trening nie musi zostać odbyty. Trening odbyty zostać może, lecz przecież nie musi…

Bieganie uzależnia. Zazwyczaj to wiemy, a hormonowy high dopala nam motywację; trening wczepia się w nas mocno i na dobre. I gdzieś tutaj, dla niektórych szybciej, dla niektórych nigdy, może wyhodować się obsesja.

Może. Bo przecież nie musi.

Chętnie opowiem; bo byłam w niej zanurzona aż po grzywkę. Objawy? Uprzejmie donoszę…

Nieznośność dla otoczenia, gdy cokolwiek zaburzy plan. Nieskłonność do treningowych kompromisów. Przywiązywanie niewspółmiernie dużej wagi do wyników i efektów; wagi, która sięga dużo dalej niż biegowa trasa. Przekręcone priorytety: trenowanie jest np. ważniejsze niż odpoczynek, choć ciało prosi o bramkę nr 2. Zakłócone odbieranie sygnałów: mocne zmęczenie jest odbierane jako próba, a nie sygnał, żeby wpuścić w treningi trochę luzu. Odwrócone odczuwanie: trenowanie po to, żeby nie być nieszczęśliwym zamiast po to, żeby być szczęśliwym.

Słowem: przegięcie determinacji w stronę lekkiej obsesji.

I mam tu teorię; niepopartą absolutnie żadnymi badaniami amerykańskich naukowców, że w tę obsesję i poczucie „ale ja bez biegania oszaleję!” wpadają częściej osoby, które wcale jeszcze nie trenują aż tak długo i nie miały okazji doświadczyć komplikacji. Te, które zakochały się w sporcie szczerze i mocno; na tyle, że gdy nagle został im odebrany, nie mogą znaleźć sobie miejsca, alternatywy i spokoju w głowie. Te, które jeszcze sobie tę rolę sportu w głowie układają; bo to proces.

Profesjonaliści bywają kontuzjowani na styk przed życiowymi występami. Rehabilitują się długie miesiące. Setki tysięcy zakochanych w bieganiu mam ma kilka lub kilkanaście miesięcy resetującej przerwy. Wieloletni sportowcy-amatorzy niejedną już mieli akcję i na własnych udach odczuli, że do wszystkiego da się zwykle wrócić, a życie jest oby długie.

I tym i tym czegoś brakuje. Tęsknią i chcą wrócić, gdy to tylko będzie fizycznie możliwe. Ale też…znajdują alternatywy i zachowują sportowy, chłodny umysł. Może i ta najlepsza trasa do celu jest chwilowo zblokowana, ale znajdę inną. Skoro ten trening nie może zostać odbyty, to zrobię tamten… albo – bo przecież kto mi broni; zwłaszcza gdy nie jestem pro? – żaden.

(Piszę w emocjach, już w nocnej koszuli i możliwe, że nieskładnie. Noc w górach powinna być rześka, tymczasem duchota wpycha mi się do sypialni przez otwarte na maxa okno. No nieporozumienie.)

To, co się dzieje – to tylko epizod. Musimy wierzyć. Odczuwam go tak, że może lepiej zrobiłoby ćwiczenie głębokiego oddechu niż bieganie półmaratonów na długości mieszkania; ryzykując obciążenie od nienaturalnej ilości zakrętów. 

Powiedziałam już właściwie to, co chciałam. A chciałabym, żebyśmy trenowali czujnie. Nie tylko na sztywno za rozpiską, jak za wyrocznią…lecz tak holistycznie; całością. Gorące serca, mocne nogi, chłodna głowa, takie mniej więcej klimaty 🙂

Jeśli przez jakiś czas bieganie ma żółtą kartkę – żal, ale znajdziemy alternatywę. Jeśli niespodziewana bomba wybucha nam w środku treningowego cyklu – kiepsko, ale to nie jest przecież całe nasze jestestwo. Biegacz to tylko jedno z n wcieleń. Jeśli jedynie trening daje ujście naszym małym wielkim demonom, ewidentnie potrzebujemy planu b i paru dalej.

Spokojnie, nie popsułam się. Jestem pełna pasji do biegania jak zawsze, podejrzewam, że już na amen. Dorastałam z bieganiem. Mam getry adidasa, które dostałam od mamy gdy powiedziałam, że chciałabym się pościgać na szkolnych przełajach. Nadal pasują, takie są elastyczne, a ja zgarnęłam wtedy drugie miejsca; bo ja dziewczyna od drugiego miejsca zwykle jestem, miło mi 🙂

Co nie zmienia faktu, że dosłownie przedwczoraj poszłam na trening z pewnym celem i od początku czułam, że to nie był dobry pomysł. Pozapalały się lampki. Pulsowała mi łydka, bo bylejak się rozciągnęłam po ostatnich tempówkach. Nie miałam pary, bo ominęłam jeden posiłek w tym całym zamieszaniu z trójką juniorów biegających wokół. Spróbowałam, wyczułam, zatrzymałam zegarek i włączyłam sobie podcast. Zrobiłam spacer i zawinęłam do domu. “Mamoo, to ty jeszcze nie wyszłaś? – pyta Nadia. “A nie, już wróciłam”.

I jako stażem biegowa babcia powiem Wam tak, z dobrego serca i szczerej o Was dbałości…trenujmy z tym subtelnym wyczuciem. Można się upodlić do miękkich nóg, można się otrzeć o rywalizację „like a pro”, podwyższać poprzeczkę, przekraczać granice; mało co daje tyle satysfakcji i wyrzutu chemii w głowie…

Ale wciąż: te inne rzeczy istnieją. I przycisk „pauza” też. A czasem dobrze robi jej wciśnięcie; choćby tylko po to, by zakochać się w bieganiu jeszcze mocniej.[/vc_column_text][/vc_column][/vc_row]

4 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page