top of page
Natalia Ligenza

BIEG NIEPODLEGŁOŚCI – w pogoni za ambicjami i panem zającem

97 lat temu Polacy wywalczyli niepodległość. Ta data na zawsze przeszła do historii. Teraz walczyłam ja, w tłumie biegaczy o tej samej zajawce. Walczyłam o coś nieporównanie bardziej banalnego – czas, który mnie zadowoli.

Od świtu latały mi po głowie same liczby. Miałam do spakowania 3 walizki na 4 dni w 2 godziny po tym, jak spałam niecałe 3. Byłam wściekła, że sobie wykrakałam, bo jeszcze dzień wcześniej stukałam na fanpage’u, że tym razem jestem w pełni sił przed biegiem. O 1 obrałam kierunek łóżko, żeby nadrobić zarwane ostatnio raz po raz nocki, a o 3.30 „już” spałam. Teraz już nieważne, dlaczego.

Gdy odezwał się mój budzik (czyt. N) kręciło mi się w głowie ze zmęczenia. Uuuu. Było po 6, a bieg dopiero po 11, więc szczęście w nieszczęściu miałam czas, żeby oprzytomnieć, a miały mi w tym pomóc te 3 walizki czekające na wypełnienie po brzegi.

Kolejne liczby: jest 10.00, a ja szybko kalkuluję i dopada mnie klasyczna schiza, że nie zdążę. To część mojego rytuału wychodzenia, więc nie robi już na mnie takiego wrażenia 🙂 Podkręcam obroty, niestety jadę sama w związku z kondycją zdrowotną N. Tym sposobem skończyłam bez zdjęcia 🙂

Zaparkowałam hektar od startu i dzięki temu mogłam zrobić rozgrzewkową przebieżkę. Brzuch bolał (52% czytelników RwM to mężczyźni, więc oszczędzę Wam szczegółów, dlaczego), ale dało się biec. Właściwie to nie mogłam się już doczekać 🙂

Wypatrzyłam namiot POLSKIEGO TOWARZYSTWA WALKI Z MUKOWISCYDOZĄ, przy którym spotykała się nasza (najlepsza!!) drużyna MAMY RUSZAMY. Jeśli biegasz, też możesz pomóc chorym – nawet oklejenie koszulki logo tego typu stowarzyszeń to COŚ DOBREGO, bo jest szansa, że ktoś na trasie wypatrzy, zainteresuje się, pomoże…

Obkleiłyśmy całą drużyną nasze koszulki logo Stowarzyszenia, zaliczyłyśmy wspólną, krótką rozgrzewkę i rozeszłyśmy się na trzy strony świata do swoich stref. Ustawiłam się w 45-49min i rozgrzewałam, kręciłam, gadałam z nieznajomymi, zrobiłam kilka fotek innym grupom, generalnie miałam wrażenie, że każdy jest z kimś, tylko ja sama, a dziewczyny z drużyny mają w innych strefach towarzystwo…

Nie wiedziałam, na jaki czas biec. Zresztą, co tu się będę oszukiwać, nie umiem jeszcze biegać z zegarkiem (dostałam go trzy tygodnie temu na urodziny :)). Zakładam go, ustawiam start, żeby wiedzieć, ile km zrobiłam i używam pulsometru. Tyle. Do kontrolowania postępów biegu nie wykorzystuję go jeszcze wcale, po prostu wpadam w taki trans, że zapominam o bożym świecie, a co dopiero o jakiś parametrach.

Ale OK, wracamy na start, bo w takim tempie za prędko do mety nie dobiegniemy, a nie chciałabym, żeby czytanie tego posta zajmowało tyle, ile cały mój bieg w realu!!

Zaraz nasza strefa ma przejść na start. Odwracam się i patrzę prosto na zająca 47.30. Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. Dzień wcześniej uświadomiłam sobie, że nigdy nie biegłam ulicznej dychy. Nie mam puntu odniesienia. Wiem, że zazwyczaj drugą połowę mam silniejszą, pod warunkiem, że nie zajadę się na starcie. Ryzykuję i od momentu startu do 6km biegnę wpatrując się jak zaczarowana w baloniki.

Od początku czuję, że nogi mam ciężkie, nie takie, jak lubię. Porzucam tą myśl i wlepiam wzrok w pacemakera. Biegnę z nim ja i kilku chłopaków. Trochę się szarpiemy, na trasie jest mnóstwo ludzi, gdy wyprzedzamy nasza grupa się rozbija i znów po chwili jesteśmy w tym samym składzie. Oddech w porządku, nogi nie chcą się dobrze rozbiegać, ale nadążają. Nie umiem złapać dobrego rytmu, bo mój zając jest dobre kilkadziesiąt cm wyższy ode mnie i sadzi wielkie kroki.

Cały czas jest OK, podbiegu praktycznie nie czuję, mija szybko jakoś i znów jest płasko. Walka zaczyna się po nawrotce. Nie wiem, czy to kwestia symbolicznej połowy, czy czołowego wiatru (którego w tamtym momencie nie czułam – dopiero potem czytałam o nim w kilku relacjach :P), a może po prostu mojej wytrzymałości w tempie, w którym biegłam. Do punktu z wodą byłam jeszcze z ekipą 47.30, a potem przyspieszyli, żeby nadrobić spowolnienie na picie no i to by było na tyle. Nie umiałam biec szybciej – albo umiałam, ale nie chciałam, bo wiedziałam, że mogę wtedy naprawdę przegiąć i rozkraczyć się gdzieś na trasie. Zostałam sama w biało-czerwonym tłumie. Jeszcze przez moment próbowałam dogonić baloniki, ale odpuściłam. Tyle. Co teraz?

Biegnę równo i oddycham równo, ale czuję, że mi coraz ciężej. Coraz większego wysiłku potrzebuję, żeby utrzymać moje nowe tempo. Nie wiem, ilu było pacemakerów, ale wymyśliłam, że kolejny jest pewnie na 48min i muszę zrobić absolutnie wszystko, żeby mnie nie dogonił. Dopiero w domu doczytałam, że byli ustawieni co 2.5 minuty, czyli kolejny biegł na 50minut…

Mozolnie wyprzedzałam co wolniejszych zawodników i trzy razy zdarzyło mi się przez dłuższy czas biec zupełnie odsłonięta. Paliły mnie stopy z gorąca. Marzyłam o krótkich spodenkach i cieniutkich skarpetkach. Czułam się, jakbym biegła w wełnianych bamboszach 🙂

Zdiagnozowałam, że podupada mi psycha i kolejne minuty postanowiłam jej poświęcić. Nie patrzyłam ani na kibiców, ani na zawodników, tylko i wyłącznie przed siebie. Co tam w środku słychać?? Nieciekawie. Myśli mało napędzające. Że ciepło. Że brzuch. Że fajnie byłoby trochę zwolnić.

Ustawiam sobie w głowie mantrę: biegnę-sobie-biegnę-sobie (tak, wiem, że szczyt ambicji 😀 ), a do tego dorzucam coraz to nowe cele w miejskiej architekturze. Tylko do tego znaku. Tylko do tej reklamy. Tylko do flagi. Na końcówce staram się cokolwiek przyspieszyć, choć daleko temu do spektakularnego sprintu. Boję się, że stracę energię na ostatnich metrach i zachowawczo przekraczam metę. Dopiero wtedy czuję, jak bardzo chce mi się pić.

Kiedy ja ostatnio piłam?? Nie mogę sobie przypomnieć. W wirze pakowania i walki z niedomagającą N zapomniałam chyba trochę o podstawach. Jestem wściekle głodna i wściekle spragniona. Biorę jedną butelkę dla siebie, drugą dla chłopaka z wózkiem i córeczką, do którego po prostu musiałam zagadać 🙂

W międzyczasie przypominam sobie o zegarku, zatrzymuję go gdy na liczniku jest ponad 48 minut. Liczę na to, że będę miała z przodu tą siódemkę…

Zwijam się jak najszybciej do namiotu, pod którym czekają już najszybsze osoby z naszej drużyny. Chciałabym poczekać na mecie na naszą sporą reprezentację Mamy Ruszamy, ale jest już tak późno, że w mojej głowie znów się kręcą same liczby: godzina obsuwy z drzemką N. Godzina na dojazd i wyjazd. 15minut do auta. 3.5h jazdy na Śląsk. Zbieram więc swoje rzeczy i biegnę do samochodu.

Po drodze spotykam Marcina z dulnikbiega.pl, któremu dzień wcześniej urodziła się mała Wiktoria. Spędzam kwadrans na plotkach czując, jak coraz bardziej się wychładzam. Zaczynam się trząść z zimna.

W domu szybko wbiegam pod ciepły prysznic i czuję totalną ulgę. A po wyjściu i ubraniu się dopada mnie taka trzęsawka, jakbym miała 40stopni gorączki. Pierwszy raz w życiu takie uczucie. Nie umiem się podnieść, siedzę na podłodze, łzy mi lecą jak na prawdziwą babę przystało i nic więcej nie umiem zrobić. Jest mi okropnie zimno!!!! Gorzej (fakt, że DUŻO gorzej) czułam się dotychczas tylko przy porodzie.

Nieco mi się poprawia po ciepłej herbacie, którą ratuje mnie mój P. N. widzi, że coś nie tak, podchodzi i się przytula. „Mama..hopa! hopa!”. Czuję się lepiej, ale wciąż okropnie. Pół drogi na Śląsk spędzam w czterech warstwach ciuchów, a dodam, że zimnolubna 🙂

Gdy czuję się nieco lepiej sprawdzam wyniki i oto i jest – 47.58min. Los się nade mną zlitował i wystarczyłyby 2 sekundy dłużej, żeby siódemka z przodu zniknęła.

WNIOSKI?

1. To jest dobry czas. Z jednej strony poniżej 50minut, z drugiej – wystarczająco długi, żeby móc z niego schodzić. Mam już punkt odniesienia. Teraz chcę przebiec te 10km po prostu szybciej. 2. 10km to trudny dystans. Trzeba wiedzieć, jak go dobrze pobiec. Dla mnie taktycznie okazał się być trudniejszy niż półmaraton.

3. Muszę trenować i to porządnie. Kontynuować regularne i urozmaicone treningi. Mam wrażenie, że najwięcej pomogą mi te w tempie progowym. Ale pod kątem maratonu koniecznie muszę nabijać dużo km, a ostatnio zbyt często rezygnuję z ich kolekcjonowania na rzecz sprintów i treningów względnie krótkich, ale intensywnych.

4. Jeśli nie wprowadzę szeregu zmian, nie mam szans na maraton poniżej 4h. Na ten moment to dla mnie niewykonalne i po tej dyszce już to wiem 🙁

5. Podczas całego biegu miałam zaskakująco wysokie tętno. Od samego początku! Gdy ostatnio robiłam test na HRmax przy maxymalnych sprintach pod górkę i po płaskim byłam w stanie dojechać max do 165. Tymczasem w środę od razu weszłam w 170 (!) a największa wartość to..190! Wygląda, jakbym walczyła o życie… Dobrze, że nie patrzyłam na zegarek, bo mogłabym zwątpić Powodów jest pewnie kilka: od wytrenowania, przez totalne wymęczenie przewlekłym brakiem snu, po 1szy dzień cyklu

6. Muszę przyjrzeć się ponownie mojej diecie. Potrzebuję zrzucić jeszcze co nieco, żebym miała mniej do dźwigania.

Ale wiecie co? Jestem podkręcona. Ciekawa na maxa, jakie wyniki może mi przynieść trenowanie. Nie mogę robić tego tak często, jak bym chciała. Baaa, nie mogę sobie nawet pozwolić na siłownię, która bardzo by mi się przydała, bo mam tak duże obłożenie, że śpię po max. 5h. A regenerować się trzeba, zwłaszcza, gdy się dodatkowo cokolwiek ćwiczy, pracuje na pełen etat i ma w domu 15miesięczną torpedę.

Ciekawe, dokąd mogę zajść na tym totalnie amatorskim poziomie… Za 2 tygodnie będę chciała zejść poniżej 23minut na 5km na City Trail. Za 3 tyg pobiegnę Półmaraton Mikołajów w Toruniu z nadzieją na 1h52min. Choć nie mogę się doczekać, aż zejdę poniżej 1h50min, ale to na razie jest poza moim zasięgiem.

Jest zimno, więc starty z wózkiem odkładam dopiero na wiosnę.

TERAZ JEST CZAS TYLKO DLA MNIE 🙂

Lubisz biegać na 10km? Jaki jest Twój czas? 

2 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Kommentare


bottom of page