top of page

PŁYNĘ, JADĘ, BIEGNĘ – triathlon w Dąbrowie Górniczej

Podobno do szczęścia starczy 3xS – seks, sport i samospełnienie (kolejność ustaw sobie sam 😉 ). Jedno to za mało. I tak właśnie musiał powstać triathlon. Pływanie jest cudowne i hipnotyzujące. Rower szybki i nowoczesny. Bieganie boskie i pierwotne. Zlepione razem to sportowa ekspozja. Po złapaniu oddechu – samospełnienie. Jedynie na seks możesz już potem nie mieć siły…:)

O nieeee, jak wcześnie. Ustrojstwo dzwoni. Mała się budzi i oświadcza: „taszki ćwielkają”. Wstaję, zanim zacznę kminić, czy by tak nie zostać jeszcze w łóżku. Godzinę później jestem w wypożyczalni rowerów i czuję się jak 20 lat temu w Baltonie (pamiętasz ten sklep z zabawkami??). Trzymajcie mnie. Ciary. Otoczona jestem sprzętem z każdej strony. Wąskie opony. Agresywne kierownice. Wyglądają na szybkie, choć sobie tylko, jakby nigdy nic, stoją.


raj w wypożyczalni – Activa, Ruda Śląska


Mój jest niebieski. Lekki. Nie znam modelu, nie muszę, po prostu potrzebuję jakąkolwiek szosówkę. Szukam impulsu, który zostawiłam gdzieś na trasie maratonu.

Emocji szukam. Nowości. Rywalizacji. Ale muszę mieć do tego szosę, bo wiem już po zeszłym roku, że na góralu będę grzała gdzieś na tyłach stawki.

Ruszam w towarzystwie A., żeby zaliczyć swój 1szy szosowy raz. Już wtedy czuję, jak niedźwiadek uśpiony we mnie od dwóch miesięcy otwiera ślepia i się przeciąga. Jedziemy!!! Szosujemy. Lekko się jedzie, inaczej. Nie przeszkadza mi, że w butach biegowych i bez jakiś udogodnień. Jest bardzo spoko.

Obce ulice. Obcy park. Przepraszam, którędy nad jezioro?? O tu. A nie, tutaj. Czekaj, sprawdzę GPS. Chyba dobrze. Fuck, nie mają tu nazw ulic? Ale tu miło. No podoba się nam, podoba. Tu zaczynamy, tak?? Z wody? Z brzegu? Z wody chyba. Będzie krótko, szybko i gorąco. Nice. Ale to wszystko dopiero jutro.


1sza przejażdżka na szosie – takich rzeczy się nie zapomina 🙂


Wieczór mam skrajnie mało sportowy. Odwiedziny, ploty i placek truskawkowy pochłonięty po całym dniu ganiania. Plus zimne piwo z limonką. Jeszcze dwa miesiące temu taka opcja nie wchodziłaby za nic w rachubę. Teraz karmię i poję swojego wewnętrznego niedźwiadka, żeby poczuł się jeszcze gorzej. Ale wiem, że to już końcówka. Wraca moja motywacja.

Zasypiam jak zwykle zbyt późno, z komórką w ręce, nad artykułem o pozycjach jazdy na szosie.

*

Słońce podpieka mi czarną piankę. Starrrrrrrt. Jak skubana Pamela tak zgrabnie i szybko wskakiwała do morza w „Słonecznym Patrolu”? Dużo nas, kotłujemy się, uderzamy po czym popadnie, głównie niechcący. Źle się ustawiłam, nie umiem złapać rytmu, przy bojce właściwie stoję, nie mogąc się przebić. Złoszczę się, chcę pływać, ale wychodzi mój brak doświadczenia w pralce, zostałam zakorkowana. Robię duży łuk, nadrabiam drogi, ale przynajmniej PŁYNĘ.


coś pięknego – fot. Chawran.pl


Pętle są dwie, a między nimi wyjście na brzeg. Jak dobrze! Przecieram okularki. Mają zbyt ciemne szkła. I od zbyt dawna nie działa już ich funkcja „anti-fog”. Płynę drugą pętlę mocno po omacku, dziękując w myślach organizatorom za te żółte, widoczne czepki. Kraul i już moim tempem, ale jak się potem okaże, nie udało mi się nadrobić strat w pralce. 750metrów płynęłam aż 17minut!!


popływane – fot. Bożena Kurzeja


Wybiegam z wody prosto na ciepły piach. Kwintesencja triathlonu – przeistaczasz się z jednego sportowca w drugiego. Wciskasz kask na mokre włosy i pedałujesz, odprowadzany dopingiem. A potem jest cisza i słyszysz tylko swój oddech plus ciche przeskakiwanie przerzutek. JADĘ i zacieszam, że mam szosę. Moja wciąż żywa trauma z tri na góralu sobie wreszcie blednie. Zdecydowanie czuję, że ŻYJĘ!!

Kręcę sobie na adrenalinie. Oswajam się i próbuję przybrać jako-tako prawidłową pozycję. Nie zaciskać kurczowo hamulców na zjeździe. Jechać na tyle szybko, na ile potrafią moje niewytrenowane kolarsko nogi.

Ziuuumm. Myśli mam optymistyczne i rozpędzone, póki nie docieram do podjazdu. Bezczelnego, pod słońce. Pić się chce okrutnie i cieszę się, że dzień wcześniej dokupiłam koszyk i bidon za jakieś 12 PLN w Decathlonie 😀 Kulamy się zgodnie pod górkę. Ustawiam najlżejszą przerzutkę i (można się śmiać) postanawiam, że ryzykować nie będę, więc manewruję tylko tymi po prawej stronie. Coby za dużo w tym rowerze nie przestawiać.

Lamerstwo na dwóch kółkach 🙂

I tak siedem pętli. Chwilę płasko, chwilę mocno z górki (puść te hamulce, dziewczyno!!) (w końcu puściła i miała frajdę jak dziecko), a potem łyk paskudnie ciepłej wody z bidonu i mozolne wspinanie się pod górkę.


jak się ustawia te przerzutki..??? 🙂 – fot. Bartosz Koścień


W końcu zjeżdżam do strefy zmian, zadowolona, ale też z niedosytem, bo pojeździłoby się jeszcze gdzieś daleko (i najlepiej po płaskim). Nie mam tu za dużo do roboty. Pedałowałam w butach biegowych, więc muszę tylko porzucić moją strzałę, na której spędziłam 43 minuty. Wkładam czapkę i ruszam na  moją naj-naj dyscyplinę z nastawieniem, że teraz to ja dopiero pocisnę.

BIEGNĘ.

Uuuuu.

Gdzie moje nogi?! Mam przed sobą tylko 5km, ale nogi są jak z drewna i to uczucie nie chce puścić. Skwar nie pomaga. Nie chcę nawet wiedzieć, ile jest stopni. Hot, hot. Gotuję się. Oddech mam ciężki i biegnę siłą woli zastanawiając się, czemu tak wolno.

Ale pewnie temu, że jak się nie trenuje, to się nie umie. Na rowerze jeździć każdy umie, ale jak się pojedzie dość szybko i w większości pod górkę, to uda trochę dostają. O tym, że moje najwidoczniej dostały, przekonałam się dopiero na biegowej trasie. I dobitnie zrozumiałam, czemu triathloniści trenują też zakładki. Biegnę i jest mi naprawdę duszno. Marzę o cieniu, wodzie i zimnym Lechu Free z limonką i miętą. Marzę o lodowej kąpieli, którą zaserwowali nam na Nocnym Runmageddonie.

O zimie, snowboardzie i śniegu marzę. O sorbecie o smaku mango marzę. O mecie, bo przyjemność z tego biegu mam średniomałą i chcę już to kulanie wreszcie skończyć 🙂

Tymi marzeniami napędzam kolejne kroki, które szczęśliwie wiodą mnie do mety. Trwały aż 23min i 50sekund, co daje 2.5min dłużej, niż aktualnie osiągam na tym dystansie. Slow motion 🙂

Gdy dobiegam na metę, na zegarze widzę 1:27. Nie wiem, czy to dużo, czy mało, ale obstawiam, że coś pośrodku.

Wypijam duszkiem pół litra mineralki i czaję się w cieniu. Od razu robi mi się lepiej, więc idę na ostatnią prostą kibicować i podziwiać różne finisze – te w bólu i w euforii. Ale najbardziej wypatruję niebieskiego wdzianka A., która wystartowała tego dnia po raz pierwszy i wiem dobrze, że nie ostatni.

Jest! Z jej mety cieszę się bardziej, niż ze swojej. Wiem, jak to wkręca i pamiętam, jak działa. Na trasie myślisz, że nigdy więcej, a potem stygniesz, wracasz do domu i już-już łapię Cię uczucie pustki. Można je wypełnić tylko w jeden słuszny sposób, przeglądasz więc kalendarz imprez i wiesz, że ciąg dalszy jednak nastąpi.

Odbieramy rowery i nasze toboły. Nie miałam licznika rowerowego ani zegarka, więc ciekawa  międzyczasów idę jeszcze do tablicy z wynikami. Trochę zaskoczona widzę, że załapałam się na skraj podium – mam trzecie miejsce w kategorii wiekowej! 


zaszczyt – zwłaszcza, że bez treningów!


I teraz…mętlik w głowie.

Sportowe „ja” jara się, że przecież trenowało tylko bieganie i chciałoby popróbować. Kupić używaną szosówkę, powciskać dodatkowe treningi (czy mają tu basen czynny o północy?!), zobaczyć, ile by można przyspieszyć. Bo to sportowe „ja” wie doskonale, że pływanie, rower i bieganie to było kiedyś ukochane trio. Sportowe „ja” rozumie też, że najbardziej lubi długie dystanse. I wie, że dopiero na długim dystansie rozwinęłoby swoje skrzydła. A długość dystansu IM lub jego 1/2 powodują ciary na całym ciele, te takie miłe ciary.

Skok w bok: NO PAY=NO PLAY. Droga moda na triathlon.

Rozsądne „ja” puka się po głowie i uprzejmie przypomina, że to kosztuje. I to sporo, a o ile pianka sama nie popłynie, a buty biegowe nie pocisną, tak rower ma tu już znaczenie. Rozsądne „ja” krzyczy też, że trzeba by coś wtedy potrenować. Rower obowiązkowo. Pływanie. I wcisnąć to jakoś między pracę na pełen etat, popołudnia i wieczory spędzane z małą N., pisanie bloga, czytanie, sprzątanie, gotowanie i wszystko inne, na co składa się normalne życie normalnej dziewczyny.

Jakieś pomysły? Próbować, czy obejść się ze smakiem? 


1 wyświetlenie

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

WYSZŁAM NA MIASTO, a tam życie

….w pępku Wwy. Sobie tętni. Idę środkiem, jak w bańce, jak w bajce, niewidzialna. Adidasy nie brzmią na tym zgrzanym chodniku, jak powinny, nie ma stuk-stuk-stukstukstuk. W tej trattorii na rogu włosk

bottom of page