top of page

PIERWSZE ULTRA! 12 godzin po Rocky Mountains.

Zaktualizowano: 4 sty




Coś jest nie tak…Wyciągam telefon, próbuję trafić w mapę biegnąc, ucieka mi spod palców – jest kamieniście. Namierzam kropkę, oddalam obraz. “Guys, we’re not gonna make it!” krzyczę do chłopaków za mną i przede mną. Zostaliśmy z siedmioma ostatnimi kilometrami i, teraz już mam jasność,  totalnie niedoszacowanym czasem na powrót. Miasto widać nisko, jeszcze niewyraźnie. Przyspieszamy, lecimy w dół jak najmniej hamując. Myśli mam proste: o kamieniach, o piachu, o wodzie, której nie mam czasu się napić…I jeszcze o tym, że biegaliśmy 11 i pół godziny i jeśli za kolejne pół nie wpadniemy na metę, będziemy zdyskwalifikowani.

11,5h wcześniej mój maraton

Jest czarno i zimno, ale to drugie się zaraz zmieni, bo właśnie wywołali moje imię na start. Tura o 5:40. Przez 1,5h mamy naginać pod górkę przez ciemny las, nie zaprzątając sobie głowy tym, co w mojej właśnie siedzi: pumy, niedźwiedzie, węże. W dzień trudne do spotkania; chowające się przed ludźmi.

A w nocy, gdy to ich bezpieczny czas?


Rozglądam się po innych i, choć byłabym wniebowzięta, nikt nie zadaje na głos pytania pt. “czy to bezpieczne tak po ciemku” 😉 Postanawiam więc choćby poudawać, że jestem wyluzowaną w dzikim terenie Colorado native i robić to, co reszta: ruszyć.

Mamy totalną ciszę i smolistą ciemność. Ta 1sza jest przerywana naszymi butami szurającymi po piachu, ta 2ga dziurawa punktowo od czołówek. Strach zwinął się jak po jakimś zaklęciu, bo przykryła go po czubek ekscytacja. Bo TAK, od 3 miesięcy biegam sama po Rocky Mountains, ale NIE, nigdy nie odważyłabym się zrobić to samo nocą. I nagle to mam. I to jest tak dobre!


Widzę wyżej i dalej pojedyncze oczka latarek, które minimalnie się pną do góry. Za mną jest to samo. Odcinek, którego tak ostro się obawiałam, okazał się być jednym z najlepszych wspomnień; podobnie jak śpiące i błyszczące miasto odsłaniające się z coraz większej wysokości.

Podchodzę. Podbiegam. Gdy teren jest trudniejszy, ustawiam snop światła prosto pod nogi. Gdy łagodnieje, odpalam szerszy kąt, a las, który dotychczas był tylko czarną przestrzenią wyostrza się; na szczęście ciągle cichy i spokojny.


Przełączam się w tryb zadaniowy, choć wiem to dopiero teraz; wykąpana, klikająca przy biurku, z nogami jakby nie moimi 🙂 Takimi, które zrobiły 98tys kroków, więc dwa dni później protestują, gdy mają znieść mnie po schodach po jogurt.

Już Ci mówię, jaki jest plan: 8 czy tam 9km mamy wspinać się do góry, gdzie czeka na nas punkt odżywczy. Ile km mamy do pokonania w całości? Wypadkową kondycji i szczęścia. Zaraz zobaczysz, o co chodzi.

Nie mam pojecia, co się dzieje z nogami i głową po 42km, bo nigdy nie przebiegłam nic ponad maraton. Wiem więc, że potrzebuję pozostać w komforcie, a gdy się pojawi dyskomfort, znaleźć w nim komfort. </koniecplanu> 🙂


Łapię więc schemat: gdy podejście się ciągnie idę równo, ale energicznie. Gdy się uspokaja przechodzę do truchtania. Co 40min dźwięk mi przypomina, że mam coś zjeść. Picie pilnuje się póki co samo. Rozpraszamy się coraz mocniej, ale mi to nie przeszkadza – jestem przyzwyczajona na tyle, na ile to się stało przez te trzy miesiące przebiegane regularnie w górach. Muszę to sobie porozkładać sama i decydować: czy biec dlatego, że ten mężczyzna przede mną już to robi, czy może jeszcze chwilę podejść na spokojniejszym tętnie.

I tak dalej.

Od początku wkręcam sobie, że czasem wystawię rękę i przebiegnę jak na reklamie w stylu dajmy na to wiejskiego twarożku: dotykając sobie tych trawsk, taka dziewczyna lasu na 12 godzin 🙂 Będę sobie tankować energię z otoczenia.


W tym właśnie rytmie: marsz, bieg, marsz, marsz, bieg docieram do góry, aż w końcu przychodzi pierwszy zbieg, po lewej stronie słońce odcina się od mlecznej warstwy chmur i wypływa w zwolnionym tempie na powierzchnię, a na końcu mojej trawiastej ścieżki widzę w końcu bazę; jakieś zadaszenie. 1szy kawałek pokonany, ja dość zrelaksowana i skoncentrowana. Ciągle jeszcze pod urokiem faktu, że te 1,5h do wschodu były zupełnie inne niż moje niezamierzone projekcje sprzed paru godzin, gdy możliwe, że o północy i trzy godziny przed pobudką przyszedł mi do głowy pomysł, by zadzwonić do organizatora i poprosić o przesunięcie na późniejszą turę, nie muszącą wbijać w las po nocy 😀

Proszę o kawałek arbuza i skręcam na jedyną pętlę, którą mamy robić jeszcze wszyscy – zieloną. Najkrótsza, 5kilometrowa, połowa dość sporo w dół, połowa wiadomo.


Docieram znów do punktu i głowę mam już zupełnie wymiecioną: uwierz, że nic tam prawie nie zostało. Tak mi robią tylko góry w wersji biegowej, już wcześniej to zauważyłam i może stąd m.in. taka wkrętka. Jeszcze niedawno naginałam tylko po asfalcie i bieżni, odhaczając plan do szybkich 5km w 2020 roku, ale jeśli mam podać twardy dowód na zmiennośc kobiet to właśnie on: maj i cel 5km, październik i cel 12h ciurkiem 😀

Zatrzymamy się tu moment w naszej bazie, bo teraz wszystko będzie się kręcić wokół tego miejsca, włącznie ze mną i innymi biegaczami. Jest nas około setki plus półmaraton i to tutaj możemy odetchnąć – jeśli chcemy – i trochę się dotankować na ciąg dalszy.

Jak to w USA bywa, króluje bekon. Baza jest na wzgórzu, więc najpierw ten bekon czuć,  a potem widać dopiero skąd się on tam wziął na wysokości równej polskim Rysom 😉 Jeśli tak jak ja chcesz coś wege, masz quesadillę, tortillę z P&J czyli modyfikację top amerykańskiej kanapki z masłem orzechowym i dżemem; do tego dużo świeżych owoców, żelki, m&m’s. Plus izotonik, woda i parę gazowanych opcji.

Tutaj też leżą na trawie nasze torby z rzeczami na wszelki wypadek, co jest strasznie wygodne – po 1szej pętli zrzucam bluzę, w której biegłam przed wschodem słońca, po drugiej przebieram spodenki na krótkie i już jestem w normalnej, wiosenno-letnio-jesiennej wersji biegowej w Colorado, gdzie pogoda rzadko nawala.

I to właśnie moja obawa.

Jesteśmy wysoko, dość często na otwartej przestrzeni. Słońce Colorado jest charakterystyczne; pali, a czasem wypala 🙂 Plus, że zimą często możemy chodzić w śniegu bez kurtek i czapek. Minus, że nienawidzę upałów i wysysają ze mnie siły.

Wiedząc, że to może się zdarzyć przykładnie piję, omiatam się olejkiem z dużym fitrem, wkładam czapkę, przeciwsłoneczne okulary i czekam na atak gorąca…a on nie nadchodzi. Jest ciepło, jest pełne słońce. Ale po fakcie widzę, że trafiliśmy na ochłodzenie i mamy jedynie coś koło 20-22 stopni! To dla mnie jak wygrana na loterii, bo wciąż mam w głowie moje najdłuższe biego-przejście po tutejszych górach, gdzie zaledwie 30km w 33 stopniach doprowadziło mnie do ataku na lodówkę z napojami na stacji benzynowej i 10krotnej rezygnacji z biegania 🙂

Baza więc. Formułę mamy taką, że kilometry z naszego zegarka się nie liczą, a chipów nie ma. Dlaczego? Odpowiedzią jest, jak to ostatnio zwykle bywa, COVID, choć nie do końca rozumiem tę logikę. To, jak zostaniemy sklasyfikowani zależy więc od losu, podstawowej matematyki i ręcznych notatek robionych przez organizatorów plus…bycia fair.

Podbiegam do wiadra z piłkami i trafia mi się czarna. 15 minut kary lub zadanie, wiadomo co biorę. Dostaję papierową miskę i przykaz, żeby zebrać do niej tylko określony odcień kamieni. Gdy później, za drugim razem, wyciągam znów czarną, spędzam dobre 10minut na siedzeniu w krzakach i nabijaniu na patyki 50 sztuk listków 😀 Na dodatek całkiem to było relaksujące.

Bonus jest taki, że czarna piłka z wybranym zadaniem to jak joker; można podmienić potem jedną trasę na inną.

Zostawiam tę furtkę na później, losuję pomarańczową. Spragniona zbiegów mam wrażenie, że jest głównie podbiegiem 🙂 Wąska, przez las. To jeszcze ta pora, że mijam biegaczy z 12godzin i półmaratonu; przy okazji dowiadując się, jaki jest standard pozdrawiania się: na zmianę “good job” lub “nice work”.

Nie dzieje się tu zbyt wiele. Skupiam się na szukaniu oznaczeń i pilnowaniu trasy, wstążki dyndające na drzewach to nasze drogowskazy. Mam aplikację do self-trackingu, ale rzadko z niej korzystam. Generalnie działam jak w trybie oszczędzania baterii: jeśli coś nie jest niezbędne, to wylatuje z systemu. Tym sposobem robię ostre czystki. Zostaje: “biegnij, pij, jedz, licz”.

To ostatnie ciągle mi się odpala jak w tle; próbuję się jakoś na tym biegu umiejscowić, coś sobie postanowić, do czegoś dążyć poza pozostaniem 12godzin w ruchu.

Biegnę i nic mi z tych matematyk nie wychodzi; postanawiam więc obciąć ciąg dalszy działania i myśleć tylko o najbliższym dodawaniu i mnożeniu. Niedługo później zegarek pyka na połówkę, a ja od razu przestawiam kolejny cel na maraton. Trzymam się tego, żeby nie balować w punkcie odżywczym. Losuję piłkę, uzupełniam wodę i izo, biorę zwykle arbuzy i ananasy, dopakowuję z plecaka ulubione żele i ruszam dalej. Ale postanawiam, że gdziekolwiek nie stuknie mi maraton, zatrzymam się na choćby jedno foto.


Losuję żółtą, a w bonusie śmiech: już wiem, że to ta najbardziej harda. Najdłuższa, najbardziej stroma, zbiegająca prawie na wysokość startu (ok. 1700m n.p.m.) i wracająca zawijasami do bazy na 2450. Coraz mocniej się rozciągamy, coraz rzadziej kogoś mijam.

Tym razem to “lollipop trail”; po dwukierunkowym kawałku skręcam na szeroką pętlę. Zbieg…zbieg, zbieg, jest ge-nial-ny. Tylko moment, przecież ja nie umiem zbiegać? Skąd więc tak mnie to cieszy i skąd po raz 1szy zaczynam konkretnie wyprzedzać? Mijam chłopaka o azjatyckich korzeniach, z którym potem zamieniam parę zdań – Bryant.  Pamiętam jego czerwoną koszulkę, wyprzedził mnie na podbiegu o świcie.

Lecę dalej jak na skrzydłach, wyprzedzając kolejne osoby pokonujące ten zbieg mocno asekuracyjnie. Jestem ubawiona, bo nigdy wcześniej nie weryfikowałam swojej techniki z innymi. Tak jak sobie nagadałam, że nie umiem zbiegać, tak sobie utrwalałam. Tymczasem właśnie zaliczałam techniczny zbieg pełen kamieni, nierówności, uskoków ciesząc się jak dzieciak, choć miałam już tę niedziecięcą świadomość, że zaraz zapłacę grubą karę za to nachylenie w dół i będzie nim takie samo pod górę 😉

Podejście wyhamowuje mnie maksymalnie, decyduję się na równy marsz i solidne oddychanie – zaliczyłam już parę razy kolkę, podejrzewam fakt, że jednak próbuję coś jeść. Potrzebuję znaleźć na nią jakiś patent, zwykle mnie to nie dotyczy.

Pnę się do góry i cały ten odcinek jestem już kompletnie sama. Zegarek dzwoni na jedzenie i chcąc wyprzedzić to, co pewnie się stanie, czyli obrzydzenie do słodkiego, wyciągam słone krakersy. No cudo. Mam wrażenie, że nigdy ich nie pogryzę i nie przełknę, że mnie kłują w język, że jeden to już zbyt wiele, a powinnam dla rozsądku parę. Strome podejście nie pomaga, ciężko mi łapać oddech z krakersem w ustach (przysięgam ;-)) i w końcu się poddaję, najwyżej dojem na punkcie, gdy już się tam wtarabanię.

Całą tę żółtą trasę pokonuję już w samotności i po raz 1szy i jedyny postanawiam zawinąć do łazienki, głównie po to, żeby się upewnić, czy się mimochodem nie odwadniam 😉

Gdy docieram do punktu nogi mam nabite podejściem i zastanawiam się, czy nie skorzystać z trawy, skałek, bliskości mojego doposażonego na bogato plecaka plus pełnego w opcje bufetu. Widzę, jak niektórzy rozcierają sobie stopy, zmieniają buty i/czy skarpetki, leżą łapiąc siły. Myślę sobie jednak, że nie chcę wypaść.

Bo właściwie od samego początku czuję się, jakbym w coś wpadła, taki teleport. Czytam dużo o Himalaistach, głównie po to, żeby kolejny raz mieć ciarki na myśl o takim szaleństwie. Taak, byłam na 2tys +, a nie 8, ale też czułam tak, jakby to wszystko na dole zostało zapauzowane w innej czasoprzestrzeni. Na asfalcie mam myśli – różne. Przewijają mi się historie, myślę o nich; tutaj NIC.

Nie chcąc więc ryzykować wypadnięcia z tego transu uzupełniam zapasy i od razu ruszam dalej. To mnie w bonusie umacnia; bo daję samej sobie znać, że czuję się po prostu OK.

12 godzin może brzmieć przytłaczająco; nie odliczam więc w ten sposób. W tamtym akurat momencie odliczam do maratonu. Ciągle mam w głowie, że nawet jeszcze nie zaczęło się ultra, a ja strasznie chcę to zmienić.

Losuję czerwoną trasę i jej nie kojarzę, więc sprawdzam mapę. Spora pętla, coś koło 8km. Nikogo nie mijam; ale zupełnie nie szkodzi i to moja duma – widać te wszystkie samotne biegi po okolicy w jakimś stopniu zahartowały mi głowę i oswoiły strach. Nie jestem już dziewczyną, która trzy miesiące wcześniej wbiegała na 3200m nie mijając nikogo i która, gdy w końcu spotkała mężczyznę schodzacego z góry, zasypała go pytaniami o pumy i niedźwiedzie 😉

Odlatuję gdzieś myślami i dobiegam do skrzyżowania. Prawo – czerwona wstążka. Lewo – czerwona. Ooook, to gdzie jestem ja?


Mapa pokazuje mnie na końcu skrótu, który niechcący machnęłam. Gdy tak moment stoję, skonsternowana, mija mnie inny biegacz z tych samych zawodów i zastanawiam się, czy weźmie mnie za parszywą oszustkę. Chcąc być sportowo fair cofam się o dokładnie tyle, ile sobie ukróciłam. Już wiem, że lubię tę czerwoną. Pofalowana, ale biegowa. Szybki zbieg po lesie i dobrze ubitej ścieżce; trochę zbiegania po kamieniach, co uwielbiam i długi, dość łagodny podbieg ciągnący się przez coś koło 3km, aż do bazy.

I właśnie gdzieś na tych 3km stuka mi 42km. Łapie mnie wzrusz; nigdy nie byłam dalej. Jest coś koło południa, zostało mi ponad 5 godzin. Wszystko, co nabiegam od tej chwili, będzie moim ultra. Dojeżdża mnie totalna ulga, że jestem w tym miejscu i zaraz – powiedzmy, że zaraz – będę jechała na swój rekord.




MOJE ULTRA

…to jest zadanie. Skoro już się wystawiłam, podziurawiłam spodenki agrafkami z numerem, to improwizuję. Nie kminię, czy jestem przygotowana, bo już czuję, że to nie jest pierwszoplanowe.

Odkąd skończyłam treningi do Ironman 70.3, czyli od sierpnia 2019 nie przekraczam raczej 120-130km w tygodniu. A często zjeżdżam nawet poniżej.

Nie mam rozhulanej prędkości ani siły biegowej, więc wszystko co nabiegam wezmę z wytrzymałości – fizycznej i, albo głównie, psychicznej.

Bo moje ultra to luz w głowie absolutny. Ani przez moment nie waham się, czy mogę być w ruchu przez 12 godzin. Mogę, chcę i jestem do tego coraz bliżej. Zero kryzysów.

Wpadam w taki trans, że gdy losuję kolejną piłkę zmieniam ją na czerwoną, a następna tura to znów ta sama trasa. Trzy razy z rzędu biegnę tę samą pętlę 8km i to też pomaga mi w moim flow, bo wiem już, że gdy oddech robi się ciężki, to zaraz go wyrównam, bo za trzecim zakrętem czeka zbieg.

Dostaję wiadomość od Mamuśki, która dopytuje, czy to aby na pewno zdrowe być tyle w ruchu i czy nie mogę się zatrzymać, żeby odpocząć. Mogę, ale zupełnie nie muszę, więc piszę jej, że poród trwa dłużej, boli nieporównywalnie mocniej, a na dodatek nie możesz sobie popijać w trakcie coli i podjadać kwaśnych żelków o smaku limonki z zieloną herbatą 🙂  Może to właśnie powód, dla którego kobiety są tak mocne w ultra?

Jakie to uczucie po 40, 50, 60km? Podobne, ale coraz lepsze 🙂  Fizyczne się nie zmienia, bo nogi czuć na podobnym poziomie – są, ale nie przeszkadzają w bieganiu. Poziom energii mam wystarczający do komfortowego tempa, bo jem i piję jak w zegarku.

Psychicznie – coraz lepsze, bo każdy kolejny km mnie umacnia i nakręca. Nie umiem przyspieszyć; nie próbuję nawet. Trzymam stałe tempo i gdy tylko mogę, to biegnę, ale nie forsuję się na podbiegach, wybieram wtedy szybki marsz i gdy znów przechodzę do biegu to cieszę się, że jeszcze mogę. Zaczyna to hulać jak perpetuum mobile; to że biegnę sprawia, że mogę biec dalej 🙂

Ciągle też dodaję w głowie i mnożę, bo widzę, że 70km jest w moim zasięgu, 80 już raczej nie – zabraknie mi czasu, choć siłę bym jeszcze miała. Obstawiam, że mimo marnej bazy z ostatnich miesięcy byłabym w stanie nabiegać już 100km w podobnym terenie, co jest moim marzeniem i celem na 2021 rok, zanim wyprowadzimy się z Colorado.

OK, spróbuję Ci opowiedzieć lepiej, jakie to uczucie.

Stopy są niby wyeksploatowane, ale przywykły i współpracują. Biegłam w HOKA Speedgoat 3, które miałam na sobie dopiero dwa razy, ale nawet nie potrzebuję ich wymieniać na zapasową parę.

Skórę na łydkach masz suchą od piachu i pyłu; w Colorado jeśli pada, to zwykle tylko śnieg.

Uda pulsują Ci trochę na podbiegach, ale od razu luzują na zbiegach i po takim czasie nie chce Ci się już hamować, kontrolować. Możesz dać się ciągnąć grawitacji i lecieć w dół jakby bezwładnie, lekko. To były dla mnie jedne z najbardziej genialnych chwil na tym ultra!

W ustach masz taki charakterystyczny posmak od izotonika; nie umiem tego z niczym porównać.

Ręce mogą trochę się kleić, jeśli weźmiesz na trasę ananasy czy arbuzy albo umażesz się niechcący energetycznym żelem.

I tyle. Nie czuję, żeby bolał mnie brzuch od trzymania postawy, nie czuję pleców. Nie czuję słabości, zjazdu, a już na pewno nie zwątpienia, bo od kiedy przebiegłam 42km jestem totalnie pewna, że mogę być w ruchu kolejne 5godzin i to nawet nie będzie moja granica.

Słońce schodzi niżej i ociepla wysuszone trawy, przebija przez igły drzew, kiedy biegnie się akurat w ich tunelu. Pod koniec mojej trzeciej czerwonej pętli wybiegam z lasu i widzę znów Bryanta. Łapię go ponownie na zbiegu, ale wyrównuję z nim tempo i chwilę gadamy. Cieszy się z życiówki na 50km, którą zrobił gdzieś po drodze i pyta, jak tam moja 😉 Więc uświadamiam sobie, że jakby nie było też ją zrobiłam – uroki debiutu. Liczymy i zastanawiamy się, kiedy powinniśmy zacząć zbieganie w dół do mety. Musimy tam być do 17:40. Mi w głowie kołacze kobiecy rekord trasy (myślałam, że 75km, ale jednak 76 z hakiem). Widzę, że realnie się do niego mogę zbliżyć, więc nie mam ochoty jeszcze zwijać się w dół, ale też nie pamiętam tak do końca, jak wygląda trasa i ile może zająć. Czy na pewno o świcie było ciągle pod górkę? Nie jesteśmy pewni.

Wspólnie decydujemy się na jeszcze jedną pętlę, najkrótszą, zieloną – korzystamy z prawa wyboru dzięki czarnej piłce-jokerowi. Bryant rusza nakręcony jak sprinter, śmiejemy się w bazie z jego doładowania; ja zatrzymuję się na ostatnie uzupełnienie flasków, bo nie chcę stracić na koniec czujności. OK, przede mną jeszcze tylko coś koło 5km pętli i 9km w dół, ale potrzebuję mieć zapasy, choćby na wszelki wypadek; żeby z brawury nie odcięło mnie na finiszu.

Biegnąc zieloną pętlę non stop liczę, bo kusi mnie jeszcze jedna seria. Mam względny luz w nogach, a wynik z zegarka podbija mi determinację. Może się wyrobię…?

Gdy ponownie zawijam do bazy widzę, jak wiele osób szykuje się do powrotu. W wiadrze z piłkami są już tylko zielone, bo w trakcie upływu dnia zaczęto zabierać trasę po trasie, od najtrudniejszych, tak, żeby się wyrobić na czas na metę.

Waham się, ale odpuszczam ryzyko i tym samym wiem już, że skończę dzień na 75km. Wtedy jeszcze spodziewam się, że zostanie mi kawał rezerwy…

Choć z nawigacją idzie mi coraz lepiej i przez te trzy miesiące biegania po górach prawie przestałam się gubić, wolę wracać z kimś. Widzę samych panów, paru przede mną, dwóch czy trzech za mną. Wszyscy skręcają na fioletową trasę, która ma nas zawijasami poprowadzić do mety. Trzymam się więc w tej grupie i rozluźnieni truchtamy, rozmawiamy.

Po tylu godzinach bez większego kontaktu z ludźmi tracę koncentrację i czuję się, jakbym już to miała – kilometraż w końcu znam; nie jest już zagadką. Rozmawiam więc, śmiejemy się, że trasa miała być czystym downhillem, a tymczasem ciągle się pniemy po jakiś kamieniach. Mimo to na razie zero spiny; mamy czas, rezerwę, luz.

Rozciągamy się na trasie jeszcze bardziej, zostaję z jednym chłopakiem z przodu i mówię mu, że chciałabym już zacząć biec, ale nie mogę się zdecydować na TEN MOMENT. Gdy już przeszliśmy do marszu ciężko znów zmobilizować nogi. Puszczam go przodem, potem on mnie gdy teren zaczyna się mocniej pochylać. Gdzieś w międzyczasie opanowałam dość nieźle umiejętność zbiegania, prowadzę więc, ale ciągle lecimy dość luźno.

Pamiętam, że w pewnym momencie nasza fioletowa trasa sklei się z żółtą. I stąd właśnie wiem, ze coś jest nie tak…Wyciągam telefon, próbuję trafić w mapę biegnąc, ucieka mi spod palców – jest kamieniście. Namierzam kropkę, oddalam obraz. “Guys, we’re not gonna make it!” krzyczę do chłopaków. Zostaliśmy z siedmioma ostatnimi kilometrami i, teraz już mam jasność,  totalnie niedoszacowanym czasem na powrót. Miasto widać nisko, jeszcze niewyraźnie. Przyspieszamy, lecimy w dół jak najmniej hamując. Myśli mam proste: o kamieniach, o piachu, o wodzie, której nie mam czasu się napić…I jeszcze o tym, że biegaliśmy ponad 11 i pół godziny i jeśli za kolejne pół nie wpadniemy na metę, będziemy zdyskwalifikowani.

Zaliczam ostry przeskok między luzem plotek i poczuciem rezerwy a spiną, że nasz wysiłek nie zostanie sklasyfikowany. Ruszamy w dół tak szybko, jak potrafimy. Trasa zaczyna się wypłaszczać, lecimy trawers zboczem wzgórza, ciągle czekając na żółty odcinek. Wtedy zostanie nam tylko połowa zbiegu; kolejny krok.

Jesttt żółta wstążka, skręcamy. Zaczyna się główny odcinek, mocno w dół, gwałtownie zbliżający nas do miasteczka. Widzę z góry lokalny browar, pod którym zaparkowałam auto i zdaje się być cholernie daleko. Russell, chłopak z którym zmieniam się z prowadzeniem, nadaje tempo i skupiam się tylko na tym, żeby nie odskoczyć.

W międzyczasie dobiega do nas jeszcze jeden facet i trzymamy się razem. Autentycznie mam ciary, bo czuję akcję 🙂 Jestem winna tym moim 68, 69, 70, 71…etc. kilometrom, żeby je donieść na metę i aby były zaliczone. Nie chcę DNF przy moim imieniu, choć to wciąż przecież tylko zabawa; dziwna, ale jednak 🙂

Jeśli wcześniej hamowałam przy zbiegach i napinałam mięśnie, tak teraz wszystko puszcza. Nie mam na to czasu. Niektóre kamienie odjeżdżają mi spod butów i to wciąż jest OK. Widzę, że da się zbiegać pewnie w niepewnym terenie. Jestem mocno skoncentrowana na trasie; ciągle szukam najlepszych miejsc do postawienia stopy. Odciągam się tylko po to, żeby patrzeć na plecy Russella. On parę razy, nie ryzykując odwracania się, krzyczy do mnie, że jeszcze mamy szansę się wyrobić. Czas topnieje nam nagle jakby szybciej, zostaje 10 minut, a my zbiegamy z żółtego odcinka i wbiegamy na ostatni.

Bladego pojęcia nie mam, ile on wynosił. Z nocy pamiętam go niewyraźnie. Widziałam tylko tyle, ile odsłoniła mi czołówka.

Na trasie jest sporo ludzi, którzy wyszli na hike lub na rowery. Nikogo nie puszczamy, lecimy wzdłuż zagród z krowami, wzdłuż piaszczystych górek, w środku suchego korytarza z wysokiej trawy; ciągle czekamy na bramkę, bo pamiętamy, że były dwie.

Jest pierwsza, zegarek pokazuje 6 minut, oddech mam już ciężki i muszę go pilnować. Lecimy dalej, nogi mi miękną, gdy widzę lekki podbieg-  na tym etapie nawet taki mały potrafi osłabić 😉 Nie mam ochoty już na ani jeden!

Russell odwraca się i krzyczy do mnie, że zaraz będzie druga bramka i meta; zbieram się, żeby dotrzymać mu tempa na tej górce. Stoi tam mama z dziewczynką, mała woła, że widać już metę.

Też ją widzimy. Już na niej jesteśmy. 4 minuty przed odcięciem naszej tury 🙂

Dostaję lemoniadę, medal, plecak i info, że wyniki będą online – nie mieliśmy chipów, wiem, słabe…Organizatorzy muszą więc pododawać ręcznie, w swoim magicznym zeszycie, wszystkie przebyte przez każdego trasy. Cóż.

Dystansuję się jak wirus każe, pobieżnie się rozciągam i korzystam z podwózki na parking przez dziewczynę, która jest tak uroczo nakręcona biegiem, że jeszcze podbija moje podekscytowanie: samopoczuciem, mocną końcówką, spokojną głową, dystansem, tym, że przeżyłam w ciemnościach w lesie i strasznie mi się to podobało, że nie odpuszczałam, nie histeryzowałam, nie zaliczyłam żadnej taktycznej wtopy (noo, może poza źle oszacowanym finiszem), że wycisnęłam z mojego biegania na bardzo niskiej bazie km całkiem niezły wynik iiii, najważniejsze, że 3 października stałam się ultraską, co przyszło mi do głowy trzy miesiące temu, na szczycie pierwszej z konkretnych górek, na które się wtarabaniłam!

Wiozę sama siebie do domu i myślę, że mój cel pt. “100km w 2021” jest bardziej realny, niż jeszcze rano zakładałam. Tylko, że tym razem naprawdę do niego potrenuję jak na ultra przystało – choć znając siebie będę trochę ucinała zadane kilometry, bo może to brzmieć dziwnie w kontekście całej tej epopei, ale nie lubię treningów z dużą ilością km. I często na nich oszukuję 😛

Za to gdy wjeżdża dodatkowe utrudnienie typu akcent, teren czy #cośnowego – przepadam tak, jak stało się to dziś 🙂

Proszę Cię, moje 1sze ultra, daj mi się pamiętać na zawsze 🙂

TommyKnocker 12h, Golden, Colorado, USA 11h 15 min w ruchu, 75km, 2920m +/-, 2 miejsce wśród kobiet, 10/104 open 🙂


[/vc_column_text][/vc_column][/vc_row]

21 wyświetleń

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page