top of page
Natalia Ligenza

PÓŁMARATON MIKOŁAJÓW – gdy mnie niesie po lesie :-)

Już byłam zapisana, pakiet opłacony, nogi rozbiegane, hotel zarezerwowany. Tydzień przed, 5 rano: dwie kreski na teście ciążowym. Wymarzone i zaplanowane, a mimo to szok. Pojechałam do Torunia jako kibic. Po drodze spadł śnieg, było bajecznie. A gdy dzień później marzłam na mecie cieszyłam się jak dziecko, bo wiedziałam, że tu wrócę i będę po drugiej stronie taśmy.

Tak bylo dwa lata temu.

W tym roku moja mała N. miała radochę z przybijania piątek Mikołajom, a ja jeszcze większą z pokonywania trasy.

Ale zanim…

Dzień wcześniej kolejny raz przekonałam się, że dobry dzień nie musi być wcale nadzwyczajny. Nieplanowane i przymusowe zakupy, taniec N. przy szopce z misiami, niesmaczny makaron, przystrojone miasto i ciągłe dziecięce „łaaał”, miły czas w knajpce i jeszcze milszy na klimatycznej agroturystyce. To taki mały paradoks tego wyjazdu: pojechaliśmy na półmaraton do miasta Toruń. Spaliśmy na agro na skraju puszczy, a bieg, zamiast po asfalcie, prowadził głównie po…lesie.

Ale zanim…

Wiadomo, że są takie rzeczy, które na wyjeździe „się nie liczą”. Tak samo jest z jedzeniem 😛 Dlatego bez absolutnie żadnych wyrzutów sumienia zjadłam biały makaron, zagryzając kawałkiem pizzy. Smakowo była średniawka, pocieszyłam się więc gorzką czekoladą z kokosem, a na dobitkę do wieczornych plotek wypiłam pół butelki Toruńskiego Miodowego. Piwa. Piwa, którego od czasów ciąży nie umiem przełknąć 😉 Po takiej uczcie zrobiłam coś, co nie zdarzyło mi się od nie pamiętam kiedy. Poszłam spać o 24.00 zamiast o 2.00 lub później. Gdy sobie to uświadomiłam byłam taka happy, że aż ciężko mi było zasnąć 🙂

Rano wyjątków ciąg dalszy. Po 16mscach nasza mała przespała całą noc ciągiem, obudziła się o bardzo ludzkiej 7.30 z uśmiechem na buźce. Zostaliśmy nakarmieni jajecznicą z wiejskich jaj (P. i N.) i kanapkami z miodem prosto z pasieki (ja i N. J ).

Toruń. Koło rynku czerwono i rozgrzewkowo. Atmosfera niesamowicie pozytywna. Łapię uśmiechy obcych ludzi. Nogi rwą mi się już do startu. Przy odliczaniu śmieję się sama do siebie, wszystko układa się jakoś gładko.

START!!! Po chwili już wiem, że ustawiłam się za daleko. Wyprzedzanie oznacza niezły slalom wokół innych Mikołajów. Słońce grzeje, obstawiam, że zagotuję się pod czapką, ale o dziwo potem ani razu nie jest ona problemem. Nie znam miasta. Biegnę za wielką, czerwoną zgrają i czuję się lekko,  choć wczorajsza uczta powinna spowodować inny efekt 😉

Koncentruję się tylko na wyprzedzaniu. Nie myślę o oddechu, kroku, odbiciu z palców albo z pięty, zero. Nie popatrzyłam, o której ruszyłam. Nie mam pojęcia, jakim biegnę tempem. Po prostu swoim i tyle. Robię tak, żeby było przyjemnie.

Po jednym punkcie odżywczym trasa wpada do lasu – chyba około 5 albo 6km. Kojarzyłam, że tak będzie. Nie pamiętałam tylko, na jak długo. Może i dobrze… Uwielbiam asfalt. Nie biegam po lesie, nie jestem przyzwyczajona. Małe podbiegi po piachu. Zbiegi obowiązkowo z patrzeniem pod nogi, żeby nie potknąć się o konary. Taka trasa! Wow! Nie myślę absolutnie o niczym. Biegnę cały czas lewą stroną i wyprzedzam. Zastanawiam się, czy to nie za szybko, ale czuję, że tempo mam idealne. Komfortowe, oddech spokojny, nogi chodzą równo i mocno.

Minęłam kilka osób, którym zegarki ogłaszały  co rusz zbyt wysokie tętno albo sugerowały, żeby przyspieszyć. Cieszyłam się, że mam totalny luz na te rzeczy. O swoim czasie dowiedziałam się dopiero, gdy dostałam smsa z wynikami. W dzisiejszych czasach to prawie tak jak dowiedzieć się o płci dziecka dopiero na porodówce, ale lubię taki oldschool 😉

Biegłam więc po piachu i miałam ochotę na trochę żelu, ale na 10km punktu odżywczego ani widu, ani słychu. Hm. Może przy zimowych biegach punkty są ustawione rzadziej? Pić się chce. Nic to, biegnę dalej, w końcu jak jest las, to jest i wodopój.

Oto i on, a na dodatek głośna, świąteczna muzyka. Mega przyjemnie! Złapałam kubek z wodą, wzięłam kilka łapczywych łyków i pomknęłam dalej. Byłam nakręcona, bo spodziewałam się, że punkt odżywczy to zapowiedź końca lasu = początku asfaltu. Cóż. Czerwona ekipa dalej mknie lasem. Ile jeszcze?? Rzuciłam do swoich kolegów po fachu pytanie: „długo jeszcze tak po tym lesie?”. Odpowiedź była zgodna: „do końca”. Yyyy słucham?  Okazało się, że na drogę wybiegniemy dopiero na ostatnie 1.5km.

To był jedyny moment, w którym zjechała moja motywacja. Na szczęście tego dnia miałam tak dobre, biegowe wibracje, że ubiłam trolla w zarodku i nie odpuszczałam. Na pewno to nie trasa stworzona na bicie rekordów, ale trzeba jej przyznać, że jest urozmaicona i ciekawa. Mijała tak szybko, że nie mogłam w to uwierzyć! Genialnie wyglądaliśmy na zakrętach. Długa zgraja biegaczy, przesuwająca się w równym tempie… Aż się chciało gonić :-)Zwłaszcza, gdy gdzieś na ¾ trasy ustawiono w środku lasu głośniki nadające świąteczne piosenki…

Chciało mi się już konkretnie pić i dotarło do mnie, że kolejnego wodopoju nie będzie. Słońce świeciło. Postanowiłam zaryzykować i zjeść trochę żelu, choć miałam taki do popijania. No, ale co się może stać? Do końca miałam jakieś 3km. To już właściwie było nic. Mmmm, żel pyszny, ale zakleił mnie totalnie. Zarówno w środku, jak i na zewnątrz – dłonie zaczęły mi się kleić, widocznie gdzieś przeciekał. Po chwili zrozumiałam, czemu należy go popić 😉 Wyobrażając sobie butlę zimnej wody cisnęłam do przodu.

Zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno chcę startować w 2016 w górach. Bo fakt, powietrze fajne, widoki zacne, ale ten piach, konary i krzywizny wytrącały mnie z rytmu, a lubię biegać długie dystanse w transie, z którego teraz byłam raz po raz wybijana.

W końcu asfalt. Nigdy wcześniej się tak nie cieszyłam, że mogę pobiegać po twardej jezdni. Nie patrzyłam na boki, biegłam już tylko przed siebie, myśląc absolutnie o niczym. Pamiętałam sprzed dwóch lat, że meta była przy hali. Prosto, w lewo, znów w lewo i meta. Stałam tam wtedy i biłam brawo tym, którzy opadali z sił i tym, którzy zrywali się do sprintu, pamiętałam to dokładnie. Gdy wbiegłam w tunel z  kibiców zakładałam więc, że mam przed sobą 3 boki hali. Ruszyłam do sprintu, czułam się świetnie, miałam power i zapas. Widziałam bramę decathlonu, ale bez napisu „meta”, więc założyłam, że to tylko jedna z kilku bram na drodze do finiszu. Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że to już….koniec.

KONIEC?!

Dostałam na szyję medal – dzwonek i przez chwilę nie docierało do mnie, że to by już było na tyle. Oczywiście 1sza myśl: mogłam się rozpędzić wcześniej. Druga myśl: uspokój się, głupku, przecież było dobrze. No właśnie, ale JAK?

Ustawiłam się w kolejce po wodę. Wyciągnęłam telefon: 12:48. Start był o 11:00. Czyli na pewno coś poniżej 1.50, więc jest OK, jest tak, jak chciałam. Jakiś uprzejmy biegacz podał mi kubek z ciepłą herbatą. Rozglądam się za P. i N., mieli być na mecie od 12.40, ale nie widziałam ich po drodze, nie słyszałam.

Herbata pyszna, zagadał mnie jakiś pan z mikrofonem, rzuciłam kilka słów o leśnym półmaratonie i krążyłam dalej, szukając rodzinki.

Wpadł SMS z czasem: 1.44.32. Sprawdziłam ponownie i miałam ochotę skakać z radości. Nie dlatego, że to mój najlepszy czas ever i nie przypuszczałam, że tak łatwo będzie go osiągnąć.

Nie dlatego, że liczyłam na dłuższy. Nie dlatego, że akurat symbolicznie, w Toruniu.

Ale dlatego, że wcale się nie namęczyłam, żeby go zrobić. Żadnej połówki nie biegło mi się jeszcze tak łatwo. Czułam się jak w swoim żywiole. Patrząc z perspektywy czasu na  np. połówkę w Tychach sprzed 3 miesięcy (TUTAJ relacja) wiem, że robiłam podstawowy błąd: za bardzo się oszczędzałam.

Nie trzymałam SWOJEGO tempa.  Tutaj je złapałam od początku i okazało się, że wcześniej szłam na łatwiznę. Za bardzo się oszczędzałam, a jak przebiegnie się 10km ślimaczym tempem, to ciężko jest potem to zmienić. Przynajmniej ja nie umiałam. A teraz zaryzykowałam i poszło gładko. Przypuszczam, że szybciej też bym mogła. Zwłaszcza, że czasem gdy nogi nie dają rady, pomaga głowa, a tym razem wcale nie musiałam jej uaktywniać.

To teraz jeszcze kilka słów odnośnie organizacji:

  1. Mega atmosfera. Ten bieg po prostu trzeba organizować:-) Świetna tradycja.

  2. Żadnych korków. I przestojów. Szybki odbiór pakietu, zero problemu z dotarciem do startu i z jego odnalezieniem – mimo braku znajomości miasta.

  3. Punkty odżywcze. Tylko 2. Nie wiem, czy to standard przy zimowych biegach, może. Ja akurat spodziewałam się większej ilości i bardzo chciało mi się już pić.

  1. Trasa.  perspektywy czasu nie postrzegam jej jako wadę. Na pewno nie można o niej powiedzieć, ze była nudna. Gdyby spadł śnieg – byłoby ciężko po niej biegać w zwykłych butach. Szkoda, że bieg nie prowadzi w większej części po asfalcie, ale nie było źle.

  2. Meta – szkoda, że nie było na niej napisu 😉 W ferworze walki i emocji można było zwątpić, widząc ją z daleka. BARDZO DZIĘKUJĘ ORGANIZATOROM ZA MOŻLIWOŚĆ STARTU! Za rok będę znowu 🙂 Rzadko biegam półmaratony, ale coraz bardziej lubię ten dystans. A teraz, przygotowując się do królewskiego dystansu patrzę na nie z coraz większą sympatią! W kwietniu Półmaraton Warszawski i kto wie, co się tam wydarzy :-)Moje dotychczasowe połówki: 1 – 2:23 i masakra, wszystko tam źle zrobiłam 2 – 1:58…długa przerwa… …i w tym roku:

sierpień – 2:12 z N w wózku (KLIK) wrzesień – 1:54 (KLIK) grudzień – 1:44

A póki co pozostaje mi dalsza walka z 5km, bo bardzo chętnie zobaczyłam z przodu 20:xx

BIEGAMY!!! Kto biegł, kto był, jak poszło, jak się podobało??

1 wyświetlenie

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page