top of page

MARATON. 3×3, których nigdy nie zapomnę!

Było jak w filmowym (ciut toksycznym) związku. Każdego miesiąca przygotowań miałam komplet: euforia. Załamka. Czyste szczęście. Niepewność. Wymykanie po nocach z domu. Powroty na turbodoładowaniu. Pytania, po co to wszystko. I jedyna słuszna odpowiedź: „bo to uwielbiasz, dziewczyno”!!

Jak mam napisać krótko o najdłuższym biegu w moim życiu? 🙂 Nie umiem! I najchętniej bym pocięła tę relację na sto kawałków.

Jak napisać to tak, żeby nie było zbyt patetycznie? Spróbuję. Ale to marzenie snuło się za mną długo-zbyt długo-na tyle długo, że emocje będą mi tu plątać fabułę. Lojalnie uprzedzam!

CZĘŚĆ 1: FIKSACJA

Zostało kilka dni do startu i jest mi bardzo uroczyście. Odliczam. Przebieram nogami. Oczywiście jestem tak nakręcona, że ciężko mi zasnąć.

W czwartek na treningu zaliczam ostatnie sprinty. Głupie, ale schodząc tego dnia z bieżni już za nią tęskniłam 🙂

Rozmawiam z trenerem. Chyba się Wam nie przyznałam, ale na 2 msce przed startem przeszłam z samodzielnego układania treningów na indywidualny plan od doświadczonego biegacza, Jacka Gardenera, któremu jestem niesamowicie wdzięczna. O tym, co się zmieniło, mógłby powstać osobny post…

Także czwartek, trzy dni przed. Truchtamy. – Może jednak pobiec asekuracyjnie? Pamiętasz, że tylko raz zrobiłam 25km i to by było na tyle? – pytam. Przyznaję, że cykałam. Maraton z zasady bywa nieprzewidywalny, a już zwłaszcza ten pierwszy. – Szkoda tego, co wypracowałaś. Nic się nie martw.

Tyle.

Wiedziałam, że mam za mało w nogach. Tygodniowo dobiłam do max. 50km. Często biegłam wolniej niż mogłam, bo z wózkiem. Ale sen z powiek spędzały mi bardziej długie wybiegania, których w ciągu 8 miesięcy zaliczyłam zaledwie 8 (max. 22km). W tym trzy oficjalne półmaratony. I jeden „rekordzik”, 25km.

O matko.

OK. Czekam więc na dwie cyfry, które dopełnią moje planowane 3:xx. I dostaję je dwa dni przed wraz z informacją, że będzie zimno i wietrznie.

Oto one: 3:35 plus zapewnien

ie, że mam na to zapas. Przechodzą mnie ciary i mam Wieczór Zwątpienia. Mój pierwotny plan był prosty i brzmiał: znajdź zająca na 4h i nie pozwól mu uciec 🙂

Finalnie fiksuję się na ten wynik i już. Po prostu wiem, że MUSZĘ go zrobić, jakie to proste!

Myślę: jestem SUMĄ swoich treningów. Przywoływanie tego, co złe, będzie tylko słabą wymówką.

Żegnam się więc z myślami, które podcinały mi skrzydła. …że za mało miałam długich treningów. …że nie nadaję się do takich dystansów. …że od dwóch miesięcy mam tę cholerną kontuzję, która zatrzymała mnie jeszcze dwa tygodnie temu po 6km i która nie pozwalała dobiec na uciekający autobus.

Jest tylko 3:35!

FIKSACJA. Identycznie, jak w fazie totalnego zakochania 🙂 Podekscytowanie, adrenalina i JEDNA dominująca myśl.


CZĘŚĆ 2: KULMINACJA


Sobota. Niezły absurd, że człowiek może się aż tak cieszyć z perspektywy kilku godzin przebierania nogami!

Lecę zadaniowo: Świt. Mleko. MLEKOOOO! OK. Bawi się. Robię listę, długa coś. Śniadanie. Dość już mi tych węgli. Żołądek jakby skurczony. Prasuję stos ciuszków małej, wciągając żelki-węże. Omiatam chatę. Odbieram kumpelę i odwentylowuję się nieco. Jest OK, tylko jakiś taki trans. 3:35 siedzi mi w głowie i wyleźć nie chce. Idzie szybko: ekspo. Nanana. Pizza. Ploty. Wieczór ucieka, a ja nie umiem zebrać się do łóżka ani przygotować tego, co trzeba. Walczę z drukarką, żeby wypluła mi międzyczasy. Długo walczę. Padam i staram się, żeby ostatnia myśl była trzema cyferkami.

KULMINACJA. Tak, jak tuż przed mega wyczekiwanym spotkaniem, wyjazdem, czymś, czego wcześniej się nigdy nie robiło, a zawsze się zrobić chciało.


CZĘŚĆ 3: JUŻ TYLKO BIEGNĘ


Biegnę! Zimno mnie kłuje w gołe nogi. Ciarki przechodzą, gdy mijamy biegaczy na 10km. Krzyczą i klaszczą, chce się cisnąć na świeżości, a nie wolno. 1km. Zabawę czas zacząć. Od razu, na wszelki wypadek, wpadam w trans.

Biegnę. Śmiać mi się chce z samej siebie, bo 1szy raz tak uważnie śledzę zegarek. I uświadamiam sobie, że nie umiem go obsługiwać. Bojąc się, że coś tam zresetuję nie łapię międzyczasów i każdy km przeliczam w głowie. Jeszcze dwa dni temu planowałam biec za zającem, bezpiecznie. A strategia negative split oznaczała, że będę zdana sama na siebie w ponad sześciotysięcznym tłumie…

Biegnę. Wzdłuż trasy są grupki ludzi. I znów pusto. Znów grupka. Znów pusto. Dużo osób mnie wyprzedza. W głowie sama matma, kilometry, sekundy, tempo. Tętna nie znam, ale oddycham zupełnie lekko i swobodnie.

Biegnę. Blokuję głowę na jakiekolwiek złe myśli. Genialnie jest!!! Może jednak lubię te długie dystanse?? W pojedynkę mnie nudziły, ale z wami to zupełnie co innego!! Są tu wszyscy. Reprezentanci każdej kategorii wiekowej. Ludzie w zimowych legginsach i cienkich spodenkach. W okularach słonecznych. Obładowani żelami i butelkami z wodą i „bez niczego”. Uśmiechnięci i padnięci.

Biegnę! Co 5km sprawdzam międzyczasy. Po 15km orientuję się, że mam kilkadziesiąt sekund straty. Chciałoby się przejść do sprintu i wyrównać. Wiadome, że nie mogę więc prawie niezauważalnie podkręcam tempo i po kolejnych 5km ufff, mam to. Sorry, ale 3:35 to mój jedyny plan! Innego nie mam! I nie wymyślę, bo…

…biegnę…Na każdym punkcie łyk wody. Po każdym żelu sporo wody. 12km – brzoskwinia, 22km – jagoda. Co za fantastyczny odpoczynek dla mojej głowy!! Zazwyczaj produkuje x myśli na sekundę. Teraz ma wakacje życia. Pusto, pusto, kilka liczb, pusto, pusto, wypij wodę. Amen!

Krzyczą, że półmaraton. Póki co jest bardzo lekko, ale dobrze wiem, że to pułapka. Chcę sprawdzić międzyczasy, zerkam na opaskę iii NIC na niej nie widać!! Zalana totalnie wodą. Jak ja to zrobiłam?! Przecież ją zafoliowałam, przecież tam jest MÓJ plan!! Był. I się zmył.

Biegnę. Dłuży się już? To spróbuj pobiec 42km 😉 Nawro

tka. Wypatruję dziewczynę i jest to jedyna osoba, z którą lecę ramię w ramię prawie 2km. Mówią, że wieje. Czuję, że mi zimno, więc wchodzę na jeszcze wyższy poziom koncentracji. Moja towarzyszka stwierdza: „jest ciężko” i zwalnia. 25km, schodzę poniżej 5 min/km i tak już trzymam do końca.

Wieje!!! Biegnę!!! Im dalej, tym mi lepiej. Negative split jest cudowne. Jestem tylko nieco za połową, a już tracę kontrolę nad czasem. Pamiętam tylko: 5:01. Fiksuję się więc na 4 z przodu i nigdy nie zapomnę tego uczucia, gdy wyprzedzałam kolejne osoby na szarej, warszawskiej ulicy.

Biegnę. Prosto po horyzont. Każdy znacznik kilometra z trójką z przodu jest dla mnie fantastyczny. Cieszę się jak dziecko. Ściano, nadchodź!! Czekam!! Ale wiem już dobrze, że to mnie tym razem ominie. Poszczęściło mi  się. Cisnę do przodu coraz szybciej, choć mój dotychczasowy najdłuższy bieg miał niecałe 25km. Wszystko się już samo nakręca.

Uczucie jest niesamowite. Nogi chodzą same. Wyciągasz energię od ludzi, którym chciało się stać przy trasie przy hulającym wietrze. Którym chce się krzyczeć Twoje imię i uświadamiać Ci, że to już naprawdę jest niedaleko. A Ty trochę chcesz tej mety, a trochę nie chcesz.

Druga połowa tego dystansu jest jak druga strona lustra! Normalnie Alicja w Krainie Czarów na maratonie!

Biegnę. Wiem, że to już naprawdę będzie finisz. Wreszcie zakręt. Biegnie przede mną ja

kiś chłopak, odwraca się, uśmiecha. Przez chwilę mnie prowadzi. Robimy kolejny zakręt w równym tempie. Widać już stadion, wyraźnie. W bolących z zimna uszach słyszę szum krzyków i dopingu. Zakręt. Po prostu trzymam i nie odpuszczam. Zakręt. Robi się naprawdę głośno. I ostatni zakręt. Widzę ją, czeka, META, a przed nią piękna, długa prosta.

Biegnę!!! Trzymam ostatni kilometr po 4:40, nie ma się już czego bać, oddaję swój zapas sił na finiszu, cisnę na wprost i możliwe, że nie oddycham i nie mrugam, tak jestem TU i TERAZ.

Przeskakuję matę. Chip łapie mój czas. Pan prowadzący łapie mnie za rękę i przy mega hałasie pyta, czy jestem zmęczona. Tylko trochę! – odpalam, nakręcona. Przeszkadzał wiatr? Pomagała muzyka? Marzę o zimnej coli!!! – odparowuję, nie słysząc tak naprawdę w tym wszystkim jego pytania, macham mu i biegnę po swój medal.

Przez moment czuję, że się rozpłaczę. Drapie mnie w gardle. Emocje są mega mocne.

Ale, cokolwiek to nie było, zmienia się po chwili w śmiech. Nie mogę uwierzyć, że się udało. Że nic nie boli, że nie mam ochoty paść na ziemię, że nie jest mi niedobrze.

Że mogłabym biec dalej, gdyby nie powiedzieli, że to już finito!

Szumiąc folią termiczną idę do depozytu. Gdzie oni są?! Telefon, a tam dwucyfrowa ilość wiadomości, jakieś powiadomienia, wykrzykniki. Znajdujemy się, mała krzyczy do mnie z daleka, ściąga mi czapkę i medal, zabiera, ucieka.

Nie wiem, co dalej napisać…

Po prostu już nie biegnę. Aaaa! Wracamy do nas w osiem osób. Wszystko potem jest mocno zakręcone, ale nie będę już o tym opowiadać.

Wpada SMS: 3:34:36. Trzy trójki, których nigdy nie zapomnę. 43 pozycja w kategorii wiekowej. Przed Tobą było mnóstwo szybkich kobitek !! –  mówi ambicja. Zrobiłaś to, dziewczyno, i miałaś jeszcze zapas – mówi rozsądek.

Stojąc na starcie obiecałam sobie, że to ostatni. To samo mruczałam pod nosem, gdy wychodziłam po nocach na wiatr, deszcz i śnieg. To samo powtarzałam mojemu P., gdy pytał w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy, c

zy jeszcze mi się chce.

Ale te 42km wciągnęły mnie totalnie. Rozumiem Was już teraz, maniacy maratonów! Oddaję honor! Podziwiam jeszcze bardziej!

Co za absurd, że można marzyć o bieganiu przez 42km. Co za szczęście, że wreszcie to zrobiłam. Co za ironia losu, że chcę jeszcze…


 

Przeczytaj też kolejne relacje maratońskie:

zdjęcia z biegu pochodzą z fotomaraton.pl

3 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page