MÓJ 1SZY I WYCZEKANY – IRONMAN 70.3. BOULDER.
„…and finally, you need to have guts to sign up for 70.3!”. I po odprawie. Dziwnie; tyle się o tym myślało wzdłuż i wszerz, zaliczając te kolejne setki, tysiące km w imię JEDNEGO dnia, jednej poniewierki, jednego medalu. Rowery wstawiamy pod rozgrzane niebo w plątaninie innych, coś jak ostatnie puzzle 🙂 Choć droga do tego startu miała względnie przemyślaną kolejność, rządził chaos i jest duże ryzyko, że taka też będzie ta historia o moim debiucie w Ironman 70.3 w Boulder, nieco ponad rok po tym, jak przenieśliśmy się z PL do USA z małą N i przyszły tu na świat nasze bliźniaki. 70.3. Czy „mum can do it”? 🙂
Skoro mamy wystartować, dobrze byłoby to zrobić z jednego miejsca. Jestem biegaczką z kategorii „ambitnych amatorek” – z rekreacyjnego tuptania bez ładu i składu wkręciłam się w miarę ułożony trening, gdy zostałam mamą małej N. Gdzieś między próbami ciągłego poprawiania się na 5, 10, 21 i 42km skakałam w bok na triathlon w ramach urozmaicenia i dokładki sportowych wrażeń. 1/8, 1/4, olimpijka. Nigdy jednak nie trenowałam stricte pod triathlon, ale zakradł się on do mnie jak największa ciążowa zachcianka. Jakby znikąd. Miałam jedno dziecko; trenowałam jedną dyscyplinę. Nagle dzieciaczków zrobiła się trójka, więc dorzuciłam pływanie i rower; a żeby chciało mi się jakoś to połapać, cel musiał być inspirujący i tych jaj z nagłówka wymagać 😉
Połówka Ironmana pół godziny drogi od domu brzmiała idealnie. Rzuciłam się na zapisy, gdy tylko ruszyły. Trzęsąc się z radości kupiłam swoją pierwszą szosę i zaczęłam mozolny powrót do biegania po tym, jak moja waga dobiła do 85kg, a ja do stanu, gdy wspomnienie o całkiem szybkim bieganiu wydawało się jak z poprzedniego wcielenia 😉
TO PRAWIE JUŻ
tyle piękności w jednym miejscu…
5, 4, 3, 2 dni do startu. Słowem relaks. Przylatuje z Polski Mańka, królowa spontanicznych decyzji. Tak samo szybko wkręciła się w triathlon, jak podłapała pomysł na kopsnięcie się na drugi koniec świata, żeby zrobić tu razem połówkę. W końcu razem machnęłyśmy 1/8, razem olimpijkę – a to wszystko bez przestawiania „lewych przerzutek”, bo zgodnie uznałyśmy, że cholera wie, co one tak dokładnie robią, a gra nie jest warta ryzyka 😉 Obgadujemy więc taktykę, liczymy żele, robimy ostatnie małe akcenty, testowe pływanie o świcie w Boulder Reservoir, setki razy bierzemy na ręce bliźniaki, adaptujemy się do upałów bujając wózkiem na drzemkach oraz grzejąc się na basenie i staramy się generować jedynie odpowiednie myśli, mimo obaw typu „bike repair kit”, który tkwi jak byk na każdej startowej checkliście, a my na naprawie rowerów znamy się tak, jak kiedyś na przerzutkach. I gdy relaks dopadł mnie na dobre…gdy po raz 1szy odkąd tu mieszkam poleżałam nawet 15 minut w zanurzonym do połowy w wodzie leżaku, zanim dzieci wyczuły brak bujania…gdy stres jeszcze nie przyszedł, a napięcie treningowe już puściło z mięśni…obudziłam się w środku nocy na dobę przed startem z palącym z bólu gardłem, naparzającymi uszami i węzłami chłonnymi. Za-mar-łam. Myśl, że tyle miesięcy dochodzenia do siebie po porodzie, a potem podkręcania treningów miałoby mieć przedwczesny finisz przez jakieś durne przeziębienie była w tamtym momencie najgorsza na świecie 😉 Cały piątek opijałam się więc jak bąk wszystkimi znanymi mi eliksirami zdrowia i naturalnymi antybiotykami powtarzając, że „jutro będę zdrowa”. Jeszcze 6 godzin przed pobudką pękała mi głowa, a słaba byłam tak, że szłam po sklepie z koszykiem ze startowym śniadaniem jak jakiś zombiak 😉
TO NAPRAWDĘ JUŻ
3 nad ranem, zrywam się przed budzikiem jak w filmach, gdzie ktoś już-już-prawie się utopił, reanimacja nie działa, aż nagle coś nim wstrząsa i TADAMM. Z miejsca uznaję, że jestem zdrowa i żadnego innego scenariusza do siebie nie dopuszczam! Jedziemy czarną nocą. Auto obładowane. Na miejscu wolontariusze i policja pokazują co i jak fluorescencyjnymi pałkami 🙂 Parkujemy tak blisko strefy, że uznajemy to za dobry początek i sprzyjający los.
bo Colorado umie we wschody słońca tak bardzo! [fot. AJ in the life]
Wszędzie i wszędzie kręcą się ludzie. Pierwszy raz jestem w strefie po ciemku; niektórzy rozstawiają lampki lub włączają czołówki i rozkładają na ręcznikach wszystko, co będzie na tych kilka godzin potrzebne. Wschód przychodzi gdzieś w międzyczasie, robimy wszystko ze spokojem dzięki komfortowej rezerwie. Tak jak zwykle wyobrażam sobie etap po etapie, tak teraz nie umiem zabrnąć wyobraźnią odpowiednio daleko i trop urywa się już w wodzie; dystans jest za długi, niewiadomych zbyt wiele, zostawiam to ćwiczenie na przyszłe czasy i trzymam się ogólnej myśli w stylu „don’t even try to stop me” 😉 Im wyżej jest słońce, tym bardziej wszystko się zagęszcza: strefa, okolice, atmosfera i tak dalej. Raz; wciągamy na siebie pianki i wchodzimy na testowych kilka ruchów do jeziora. Dwa; przepychamy się do naszej strefy (self-seeded rolling start; jesteśmy wpuszczani do kilka sekund po kilka osób na podstawie szacowanych przez nas czasów pokonania tych 1900m). Jestem przeciętną pływaczką z dobrą wytrzymałością, ale bez wyrobionej prędkości. Nigdy jej nie ćwiczyłam – zostawiam to na inne starty 🙂 Obstawiam, że przepłynę ten dystans w 38 minut, trzymając tempo 2min/100m. I po chwili jestem już w wodzie – 14 miesięcy po tym, jak weszłam do basenu i cudem się nie spłakałam – tak dziwnie i obco się czułam po porodzie. Miałam za sobą wiele lat przepływanych rekreacyjnie „po swojemu”, bez żadnej wiedzy o technice, pięć miesięcy wstawania na basen o 5 rano raz lub dwa w tygodniu i trzy lekcje z trenerem. Ten etap traktowałam bez żadnych oczekiwań ani strachu; miał być tylko przyjemnością i przepustką do dalszego wjazdu na trasę.
W JEZIORZE
Rytm, rytm, gdzie on? Gdy go łapię, wygrywają dawne nawyki i nawigacja nie istnieje, więc odpływam gdzieś w bok, ludzi nie mam ani w zasięgu ręki, ani nawet wzroku. Eksperymentuję, wymyślam sobie mantrę i w jej takt próbuję sunąć po wodzie, ale idzie tak odcinkami. Wywołuję „do tablicy” wysoki łokieć, wywołuję chwyt wody, mocne nogi, ale mam wrażenie, że skupiając się na jednym tracę trochę drugie.
I tak zresztą jest, bo pływanie jako wybitnie techniczne potrzebuje dopieszczenia szczegółów, wyrycia sobie ich na trwałe w ruchowej pamięci, żeby potem bez trudu złapać flow mimo emocji i tego, co się dzieje na jeziorze.
Płynę więc odcinkami; luźno i nie; w bok i znów przy bojkach, ale im dalej w las, tym bardziej mnie wybija w bok i wściekam się na siebie, co jest grane, że robię taki szeroki łuk i co w tym niby trudnego, żeby tak razem, z tłumem. To, że fakt bycia na otwartej wodzie mnie nie spina na pewno jest plusem, ale z pływaniem technicznym to dopiero początek i myśl, ile jeszcze mogę się poprawić kręci mnie niebezpiecznie 😉
Po nawrotce nagle coś się zmienia; łapię ten upragniony rytm i posunięcia w wodzie robię mocniejsze; tak jakby moje ręce dopiero się obudziły i zorientowały, że są w samym środku akcji. I kiedy już jest naprawdę inaczej, niesamowicie, płynnie – orientuję się, że coś mi ewidentnie majta przy lewej kostce i to coś sprawia wrażenie chipa, który wcześniej był ciasny, a teraz faluje.
Próbuję sobie przypomnieć, gdzie powinnam się zgłosić, jeśli utopię go w jeziorze, ale myśl, że czas mógłby mi się źle naliczyć jest silniejsza i postanawiam odłączyć lewą nogę, machając tylko prawą – nie pytajcie 😉 W ten właśnie sposób pokonuję coś koło 300-400 metrów i z wody wychodzę z ulgą choć wiem, że teraz przede mną moja Achillesowa pięta; na dodatek na dystansie, którego w życiu jeszcze nie pokonałam inaczej niż samochodem 😉
pływanie pływaniem, ale wciąż czekam na dobre foto po wyjściu z wody…;-)
Błędnik mi lekko szaleje; nie przechodzę do biegu, tylko zataczam się lekko po trawie, a wolontariuszka ściąga mnie na ziemię i pomaga zdjąć piankę. O takich bajerach na imprezach Ironmana czytałam do tej pory tylko w relacjach, a tu proszę – zero szarpania się z pianką trzęsącymi się rękami; wszystko zdjęte kilkoma mocnymi ruchami; biegnę z tobołkiem do strefy.
Miałam rower przy kobietach pro – ich stojaki świeciły już oczywiście od dawna pustkami, więc nawet oszołomienie emocjami startowymi nie utrudniło mi dotarcia do mojego sprzętu. Wciągam kask, okulary, buty, żel i bardziej gotowa już być nie mogę, już nie będę; czas się zmierzyć z tymi 90km i udowodnić sobie, że średnia z którą jeździłam na treningach w terenie (24-25km/h, ponownie nie pytajcie…) była tylko kwestią braku adrenaliny, a nie zerową formą i brakiem smykałki do roweru.
NA SZOSIE
Krótki dojazd i jestem na pierwszej agrafce. Kręcimy tu pętlę, więc jest tłoczno – ludzie prują w obie strony robiąc pierwsze lub drugie okrążenie; dopiero potem możemy cisnąć na pętlę dużą; żeby na koniec jeszcze raz wrócić na agrafkę. Kładę się na lemondce, powtarzam w głowie prosty plan: pić co chwilę, korzystać z punktów odżywczych, jeść co 25minut, nie odpuszczać i byle do biegania.
podobno ta dyscyplina najbardziej oddaje – dla mnie póki co bardzo skromnie 😉
Jeszcze nie zdążyłam wyjechać na dużą pętlę, a już wyprzedza mnie na trasie Mańka – ta kumpela, która wiele miesięcy temu postanowiła kopsnąć się do mnie na drugi koniec świata, żeby wspólnie zadebiutować na połówce. To, że mnie odsadzi na rowerze było pewniakiem i jasno z naszych treningów wychodziło i choć nie spodziewałam się, że stanie się tak szybko, nie wpuszczam do głowy złych myśli. Dużą już jestem dziewczynką i wiem, że na takich dystansach głowa wystawiona jest na próbę n+ razy, więc jej daruję i jadę zwyczajnie swoje.
Gdy teraz o tym myślę – rower zleciał błyskawicznie. Chciałabym powiedzieć, że to dlatego, że tak prułam 😉 Mam wrażenie, że całą trasę pokonałam dość podobnie. Nie oszczędzałam się, ale też nie ryzykowałam, bo zwyczajnie nie miałam pojęcia, co się dzieje z nogami po kilku h na rowerze bez postoju na zdjęcie czy lody 😉 ani jak to potem wpłynie na półmaraton. Jechałam wiec w dużym komforcie, dzięki czemu ani na moment nie dobiły się do mnie wątpliwości czy choćby cień kryzysu. Przyjemny to sport w takim przeciętnym jak moje wydaniu!
Zaliczyliśmy dwa największe podjazdy, kilka osób rzuciło mi komentarze na temat widoków i pokonanej właśnie górki, a ja wręcz pożałowałam, ze nieco nic się już opatrzyły przez te 1,5 roku i nie przykuwają wzroku jak na początku. Wszystko robiłam metodycznie, skupiona. Opiłam się jak bąk wiedząc, że na bieganiu będzie piekiełko. Z górki nie hamowałam i jechałam dość odważnie (max 55km/h), na względnie płaskim trzymałam coś koło 30-32km/h, o wyniku zdecydowały podjazdy, gdzie na szczycie największej górki licznik pokazał mi…9km/h 😀 i to podczas wyprzedzania!
Wniosek po rowerze miałam jeden; wszystko do wytrenowania, dużo przede mną, ale w zasięgu. Wyprzedzały mnie czasem osoby starsze ode mnie o nawet 20 lat, więc lubię myśl, że średnia 28,3 km/h to dopiero mój początek, a kiedyś będę miała i moc wattów w nogach, a może i czasówkę. Na agrafce wypatrzyłam Mańkę i oszacowałam, że skubana odsadziła mnie o dobre 18-20 minut, ale mimo mojej zajawki na rywalizację z kim popadnie czułam jedynie radochę, że dobrze jej poszło i ulgę, że rower nie zawiódł.
niby 90km, niby bez postoju na lody, niby tempo do solidnego pracowania, a jednak mija błyskawicznie
Po 3h i 13min ciągłego pedałowania miałam już szczerą ochotę zmienić dyscyplinę i przejść do mojego ukochanego biegania, choć jasne było, że da ono popalić. Trenowałam w Colorado, znam tutejsze słońce palące jak żelazko, wiedziałam, że trasa jest ogołocona i w większości szutrowo-polna; a dzień bezchmurny.
Gdy przygotowując się do tri robiłam kilka rowerowo-biegowych zakładek zaliczyłam trzy razy kompletną bombę na bieganiu; coś czego nie miałam na żadnym maratonie czy innym biegu. Niezależnie, ile wypiłam wody na rowerze i czy bralam ze sobą butelkę na bieganie, scenariusz był podobny: nagle po kilku km tętno wybijało mi w kosmos, czułam, że gotuje mi się krew, a mózg nie działa racjonalnie.
Kilka razy na treningach przechodziłam do marszu, co jest u mnie stanem wybitnie rzadkim. Raz, kompletnie odwodniona, rzuciłam się jak conajmniej wymęczona bohaterka „W pustyni i w puszczy” na kranik z wodą przy psim parku i choć za mną w kolejce stał kilkulatek, nie byłam w stanie się odkleić od wodopoju przez dobrych kilka minut (!). Innym razem zanim się zorientowałam zbiegłam po bagnistym terenie do strumyka, żeby zmoczyć chociaż czapkę – mimo, że kilka razy dokładnie w tych rejonach natknęłam się na węże.
Znając to tło i moje histeryczne reakcje przy bieganiu w upale ciężko mi było wyobrazic sobie pokonanie 21km po 90km, w 32 stopniach (żeby tylko…) i w tempie.
Przyszedł czas, by z gdybania przejść do działania. Skoro do tej pory było tak przyjemnie, coś musi gruchnąć – to w końcu zawody, a nie spacer po parku i masochistycznie chciałam czuć, że walczę, cierpię i coś tam w środku zmieniam, przełamuję.
NA BIEGANIU
Dojeżdżam do linii T2, schodzę z roweru i daruję sobie bieg do strefy. Daję sobie moment na przywyknięcie do zmiany wysiłku i postawy. Widzę zresztą, że nie tylko ja tak robię – wszystko dzieje się tu wolniej niż na 1/4 czy olimpijce. W strefie omiatam się cała olejkiem z filtrem 50+, bez rowerowego wiatru momentalnie czuć, jak słońce siada na skórze i parzy.
Miło zaskoczona widzę, że przy moim rowerze czeka banan – i to nawet częściowo obrany 😉Na szczęście dla mojej „sąsiadki” w porę się orientuję, że to jednak jej własność, a nie prezent dla mnie i upycham trzy żele do kieszonek stroju, myśląc już o wodzie – pod koniec roweru źle rozplanowałam nawadnianie i ostatnie 10km jechałam już praktycznie na oparach zapasów z bidonu.
Wybiegam spokojnie na trasę i jeszcze zanim zdążył mi piknąć chip ogłaszając, ze zaczęło się bieganie słyszę z tylu komentarz, że mam „challenging pace”. Bawi mnie to trochę, bo wiem, że dziś go nie osiągnę; nawet się do niego nie zbliżę.
gdy tempo o równowartości rozbiegania z wózkiem nagle staje się wyzwaniem…ŻAR!
Ten bieg będzie miksem dobrej taktyki i chłodnej, mimo upału, głowy – tak to sobie wyobrażam i dokładnie tak jest.
Zaraz na starcie zostaję jeszcze raz natarta olejkiem (powiedzieć, że wolontariusze dawali radę to jak nic nie powiedzieć – byli niesamowici; miałam ochotę ich wyściskać 🙂). Mam zamiar zacząć bardzo asekuracyjnie, wyczuć sytuację i zdecydować, co dalej. Zakładam, że marsz to kompletna ostateczność; tak jak nie uznaję u siebie dreptania na maratonie tak i tu chcę pokonać trasę tak sportowo, jak to będzie możliwe. Ostatnie 21km ze 112 przed nami, czas to machnąć.
Krótki dobieg zabiera mnie na pętlę, mamy ją pokonać dwukrotnie. Zaczynam bardzo spokojnie; jak zwykle w kontraście do roweru zdaje mi się, że wcale się nie przesuwam, ale to zawsze jest złudne. Tętno z miejsca wskakuje mi na 160, choć na niższym zdarzało mi się robić zakładki w tempie 4:40-4:50 min/km. Od początku nawet się nie łudzę, że to będzie „normalne bieganie”, a to, co się dzieje na trasie szybko mnie w tym podejrzeniu utwierdza.
Ludzie idą całymi wycieczkami. Wygląda to bardziej jak pielgrzymka niż półmaraton 😉 Biegnę tempem, którym nigdy (poza swoim spontanicznym debiutem w połówce z 8 lat temu) nie pokonywałam połówki; a mimo to wyprzedzam człowieka po człowieku. Gdyby patrzeć tylko na zegarek – można by się podłamać. Kręciłam się między 5:30-5:40min/km. Gdy tylko delikatnie próbowałam przyspieszyć, pogoda dyktowała warunki. Spuściłam więc z tonu, zaakceptowałam warunki gry i skoncentrowałam się na zrobieniu wszystkiego, co możliwe, żeby nie dołączyć do grona zagotowanych.
wykrakałam sobie ten scenariusz 🙂 temperatura dobija do 37 stopni, a patrzenie na zegarek przestaje mieć sens
Ilość cienia na trasie była zerowa. Żadnego drzewa, mostku, chmury. Temperatura rozkręcała się, bo w Colorado najcieplej jest zazwyczaj o 15:00. Była 11, 12, 13…cieplej i jeszcze cieplej. Jeden z wolontariuszy podał, że dobiła do 37 stopni i dokładnie tak to czułam. Piach, szutr, stojące, suche powietrze. To, czego się najbardziej obawiałam właśnie było moją rzeczywistością 😉
Jedyne, co mnie ocaliło to genialne punkty odżywcze. Bez nich mogłabym po prostu skoczyć do jeziora, wzdłuż którego deptaliśmy nasze km i wrócić do klimatyzowanego auta. Woda, izotoniki, kostki lodu, KOSTKI LODU!!! Do tego zimna cola, a nawet Red Bull; plus jedzenie – pomarańcze, solone precle, żele i…chipsy 😄
Biegłam więc autentycznie od punktu do punktu, na granicy komfortu i wrzenia. Gdy docierałam do upragnionych stolików z miejsca wylewałam na siebie cały kubek wody, pakowałam lód pod strój, opijałam się wodą, a nawet colą która ma moje specjalne miejsce w sercu podczas najbardziej upalnych startów 😉 i leciałam dalej.
Gdyby nie to, że ta oaza cudowności rozstawiona była co milę, mogłabym zbierać manatki. Było piekielnie ciężko, a gdy dzień później czytałam na FB dyskusje ludzi o starcie najczęściej powtarzające się słowo nt. biegu, oprócz różnych synonimów „hot” brzmiało „brutal” 😉 Skoro ja, trenując w tych warunkach tak mocno je odczułam, to nie wyobrażam sobie nawet co musiał czuć mieszkaniec San Francisco czy np.chłodniejszych państw północnej Europy.
Pokonywałam więc tym systemem kilometr po kilometrze i mimo wolnego tempa nawet mi się niespecjalnie dłużyło. Od samego początku wyłączyłam też głowę, z miejsca wpadła mi do niej mantra polegająca na sylabizowaniu imion moich maluchów i w ten rytm sobie tuptałam, brałam wdechy, wydechy i absolutnie nic poza tym.
Na trasie udało mi się też dwukrotnie spotkać Mańkę i dziewczyna dzielnie walczyła w biegu; mimo zniechęcających do podjęcia wysiłku maszerujących osób. Na ostatnim odcinku wyprzedziłam ją, rewanżując się za dojechanie mnie na rowerze 😉 Byłam w takim transie, że patrzyłam jedynie na tempo z kolejnych odcinków; nie sprawdzałam wyniku total. Tak, jakbym nie chciała robić ani jednego zbędnego ruchu – nie umiem tego teraz logicznie wytłumaczyć. Wiedziałam, że jestem na granicy 6 godzin, byłam jednak przekonana, że je złamię – mało bo mało, ale tak. Ostatni kilometr docisnęłam mocniej, od razu wybijając tętno w kosmos, ale wiedziałam, że już mogę i nie powinno mnie odciąć. Okazało się, że OK, meta była na horyzoncie, ale trzeba było ją dopaść od drugiej strony; więc ten odcinek na oddechu astmatyka trochę mi jednak zajął i przeklinałam pomysł, żeby tak to wszystko brutalnie skonstruować.
Na mecie zegarek zawyrokował 6:00:50 i byłam jednocześnie i zaskoczona i wcale nie; to bardzo w moim stylu – większość życiowek mam „o włos” i brakuje im kilkudziesięciu sekund do okrągłego wyniku, a zajęcie czwartego miejsca to moja częsta przypadłość.
miesiące planowania, myślenia, wychodzenia o świcie, wychodzenia po nocy. Dla TEGO momentu.
Na mecie zegarek zawyrokował 6:00:50 i byłam jednocześnie i zaskoczona i wcale nie; to bardzo w moim stylu – większość życiowek mam „o włos” i brakuje im kilkudziesięciu sekund do okrągłego wyniku, a zajęcie czwartego miejsca to moja częsta przypadłość.
Wpadam na gościa, który gwałtownie przede mną zahamował, ktoś mnie ciągnie za rękę po medal, ale zaczynam od wielkiej bani wypełnionej lodem i butelkami z wodą. Zasadniczo chcę być taką butelką, otoczona miłym, gładkim lodem; zimną jak śnieg po mroźnej nocy, mrożącą tak, że czuje się ją aż w końcówkach włosów. Sami więc rozumiecie, że byłam tak jakby lekko zgrzana 🙂
I już. Już? Już, już. Choć kilometr temu klasycznie przysięgłam sobie spokój i zero startów na dłuższych dystansach, moje nogi zaczynaja palić od słońca i wysiłku, a ja już zaczynam powoli, stopniowo wjeżdżać w stan pt. „tak tego zostawić nie mogę” oraz „ależ to było genialne”.
Mańka wpada na metę dosłownie chwilę potem i postanawiamy docenić swój wysiłek w ciężkich warunkach i nie zadręczać się cyferkami, które nie pokryły się z naszym scenariuszem.
scenariusz scenariuszem, a triathlon triathlonem – my zasłużyłyśmy na niczym niezmąconą radość, no! 🙂
I nie wiem właściwie, gdzie ta historia powinna się zakończyć. Czy w momencie, gdy siedzimy w namiocie finisherów z talerzami pełnymi jedzenia i choć jestem okropnie głodna (spalone 3500kcal) nic mi jakoś nie może przypasować?
Czy w nocy, gdy zmęczenie po dniu trwającym od 3 nad ranem nie pozwala wrednie zasnąć? Czy może teraz, gdy dobrnęłam do końca końców projektu Droga do Boulder i jest mi maksymalnie dziwnie, bo był on częścią mojej codzienności od czasu, gdy pojawiły się bliźniaki….?
Mam przekonanie graniczące z pewnością, że ta „droga do…” nie kończy się z żadną metą. Bo zawsze można mocniej, szybciej; więcej z siebie dać, mniej zawalić. Doszlifować n rzeczy, podnieść poprzeczkę. Co za przyjemna i masochistyczna pułapka 😉
Co będzie dalej? Zostawiam sobie chwilę, żeby nowy cel wykiełkował i wkręcił mnie choć trochę tak, jak 70.3. Powalczyć o powrót do szybszego biegania? Inwestować treningowo z rozmachem w słabą stronę; rower? Tylko bieganie? Czy może jednak trochę tri? Góry? Asfalt? Krótko? Długo?
Droga do Boulder kończy się więc znakiem zapytania, ale też wykrzyknikiem. Bo: DZIĘKUJĘ WAM NAJMOCNIEJ za tonę wsparcia podczas przygotowań!! Niesamowite, że choć się w większości nie znamy, znajdujecie w sobie energię do wirtualnego kibicowania! oraz: może i 6 godzin nie imponuje, pływanie i rower mam przeciętne, a na najulubionym bieganiu nie mogłam polecieć tego, co wytrenowałam, ale…NAT, ZROBIŁAŚ TO, DZIEWCZYNO, lawirując między życiem na obczyźnie z trójeczką maluchów a treningiem do trzech dyscyplin.
Jeszcze chwila, moment na delektowanie się, ale sportowa dusza i nietrenowane nogi upominają się o nowe. A znamy się już na tyle nieźle, że jednego możecie się spodziewać z żelazną pewnością godną połowy Ironmanki – ciąg dalszy na 100% nastąpi!
Comments