top of page
Natalia Ligenza

IV TYSKI PÓŁMARATON – wolno, szybko i do mety

Są starty dla wyniku i są treningowe. Do tego mam jeszcze kategorię startów emocjonalnych. Taki był niedzielny bieg w IV Półmaratonie Tyskim. Podyktowany patriotyzmem lokalnym – to w końcu moje rodzinne miasto 🙂

Czytając dalej dowiesz się:

1. Czy maratońska strategia negative split ma sens na połówce 2. Co takiego pozytywnego jest w Tyskim Półmaratonie 3. Dlaczego warto brać zegarek/telefon na bieg uliczny – choć podejrzewam, że to akurat doskonale wiesz 🙂

Przede wszystkim ruszyłam solo. Zamiast run with mum był run with fun 🙂 Nie, żebym z N. funu nie miała, ale jednak zawsze to mniej stresu i świadomość, że wszystko zależy ode mnie. Chciałam zobaczyć, jaką różnicę robił mi wózek i w jakiej tak w ogóle jestem formie – jesienią i zimą planuję zwiększyć kilometraż i dobrze byłoby znać punkt startowy. Pogoda pod psem i przeziębienie N. ułatwiły mi tą decyzję.Jak wiadomo, nuda zabija przyjemność w każdej strefie życia i nie inaczej jest z bieganiem. Od poprzedniej połówki z N. w wózku minęły 3 tygodnie, a ja już przebierałam nóżkami w oczekiwaniu na kolejny start.

Miało być z założenia wszystko inaczej.

Po drugie trasa w Tychach miała być o wiele bardziej urozmaicona niż w Warszawie. Na asfalcie niewiele płaskich odcinków, do tego pętla wokół jeziora. Zamiast piekiełka w 33 stopniach mieliśmy wiatr i ponurą aurę.

No i czego chcieć więcej? 🙂

Naczytałam się ostatnio o strategii negative split w przypadku maratonu – okazuje się, że zostało dzięki niej pobitych sporo rekordów (odsyłam Was przykładowo do TEGO artykuły na http://www.bieganie.pl). Oczywiście w moim przypadku mówienie o pobijaniu rekordów jest mocno naciągane, ale często mam uczucie, że im dłużej biegnę, tym bardziej się rozkręcam. Postanowiłam więc pożyczyć sobie tą strategię na półmaraton 🙂


marznę sobie na starcie


Dalsze wydarzenia sprawiły, że sobie oficjalnie postanawiam: na kolejne biegi uliczne włączam endomondo albo chociaż zabieram zegarek  😉

Pierwszą połowę robiliśmy wspólnie z biegiem na 10km. Oczywiście, jak to zwykle bywa, spora ekipa pocisnęła do przodu tempem mocno imponującym. Po sylwetkach i technice można  było ocenić, kto faktycznie zna się na rzeczy, a kogo poniosła fantazja i atmosfera 🙂 Ustawiłam się prawie na samym końcu i tym samym między moim czasem brutto a netto jest aż minuta różnica, a to całkiem sporo jak na imprezę z poniżej tysiącem biegaczy.

Pierwsze 5km chciałam biec naprawdę rekreacyjnie i wyczuć, jak sprawuje się moje udo (od miesiąca dzieje się w nim coś dziwnego). Od 10km chciałam wejść w porządne tempo, a od 16km odpalić już największe rezerwy i utrzymać prędkość aż do mety.

Biegniemy. Przez pierwszy odcinek nie dałam się zwieść tłumowi i wypoczętym nogom. Trzymałam swoje przyjemne tempo i nie umiałam jakoś wpaść w ten fajny biegowy trans. Po 5km na Sublach (takie tam tyskie stawy) wypiłam trochę wody na punkcie żywieniowym i zaczęłam ostrożnie zwiększać tempo, licząc na to, że wejdę wreszcie w swój rytm, kiedy już nic poza bieganiem się nie liczy, a w głowie są same ciekawe myśli 🙂 Po chwili spotkałam na trasie swojego wujka, który na godzinę przed startem, spontanicznie wyprodukował kibicowski „baner” z moim nr startowym. Potem wiernie nim wymachiwał na różnych etapach trasy, przemieszczając się między nimi na rowerze – dziękuję!


fajne foto – w tle mój Tatko z N. śpiącą w wózku, a do tego wyglądam, jakbym była sama – a na tym etapie było gęsto 🙂


I to jest chyba najbardziej pozytywny aspekt negative split – gdy osoby, które zbyt mocno przycisnęły na początku zwalniają, ty masz turbodoładowanie i ich wyprzedzasz (oczywiście pod waruniem, że dobrze rozłoży się siły), tym samym zyskując wiarę w swoje siły na kolejne kilometry 🙂Poza tym mnie osobiście często „zamula” jednostajne bieganie i uwielbiam zmieniać tempo.Było coraz przyjemniej, przy 8km biegacze robiący dychę skręcali na nawijkę do mety, a my mieliśmy przed sobą najlepsze kilometry. Co jakiś czas oceniałam swoją kondycję i lekko podkręcałam tempo. Przed startem zastanawiałam się, czy za bardzo nie rozciągniemy się na trasie i czy nie będzie to dla mnie samotny bieg (a takich nie lubię). Na szczęście biegaczy było na tyle sporo, ze cały czas miałam towarzystwo, ale tak się złożyło, że z nikim nie biegłam dłużej niż jakieś pół minuty.

Na około 10km zapytałam miłe panie-kibicki o godzinę, co było szczytem lamerstwa i ostatecznie ugruntowało moje postanowienie, by kolejnym razem zadbać o odpowiedni osprzęt. Skonsultowałam czas z biegaczem obok i dowiedziałam się tym samym, że biegnę już godzinę i 2 minuty, co mnie zmroziło, a jednocześnie nakręciło. Ułożyłam sobie w głowie mantrę o następującej, ambitnej treści: „moje nogi są szybkie i silne” 😀 i powtarzając ją, wbiegłam na ścieżkę nad Jeziorem Paprocańskim. Od tej pory, próbując nadrobić moją dotychczasową opieszałość, nadal delikatnie przyśpieszałam. I tym samym wpadłam nareszcie w trans. Wypatrywałam osobę kawałek przed sobą i wpatrując się w nią jak zaczarowana dobiegałam do niej swoim tempem i wyprzedzałam, szukając już wzrokiem kolejnego celu. Ta fajna zabawa plus moja mantra sprawiły, że jezioro obiegało się bardzo miło, mimo hulającego wiatru i faktu, że całość była lekko pod górkę. Ale największe górki miały dopiero nadejść i, znając miasto, wiedziałam kiedy to nastąpi. Dzięki temu nic mnie nie zaskoczyło i nie wybiło z rytmu. Gdy wybiegłam z powrotem na asfalt uświadomiłam sobie, że od kiedy jestem nad jeziorem nikt mnie nie wyprzedził i zmotywowało mnie to do przyciśnięcia końcowych 5km.


ostatnia prosta – kto tego nie lubi?


Nie przyśpieszałam już, tylko starałam się trzymać tempo mimo mocnego wiatru i łagodnych podbiegów. Jeden z panów, którego wyprzedziłam na 18km, rzucił mi motywujące słowa i niesiona na ich fali poczułam, że trochę odlatuję – najpierw w pozytywnym sensie, ale niedługo potem poczułam, że coś mnie ściska w brzuchu i gorzej mi się oddycha. Dopiero potem uświadomiłam sobie, że po prostu przestała działać poranna tabletka na tzw kobiece dolegliwości 😉

Straciłam trochę rezon, dokładnie w momencie, gdy czekał nas największy podbieg przed ostatnią prostą do mety. Wypatrzyłam sobie dziewczynę w zielonych spodenkach, w które wlepiłam wzrok (dzięki!!) i tym sposobem podbieg skończył się nie wiadomo kiedy.


Na ostatniej prostej poczułam nagle zmęczenie. Zaskoczyło mnie ono na tyle, że nie zdobyłam się na sprint do mety 🙂 Miałam już dosyć przyśpieszania i zatęskniłam za butelką wody. Wypatrzyłam tylko zegar i odetchnęłam, ze z przodu nie ma tej cholernej dwójki, której perspektywa tak mnie zmroziła w połowie dystansu 🙂 Wbiegłam na metę z czasem netto 1:54, który z perspektywy czasu całkiem mnie cieszy, ale wtedy wcale tak nie było!

Kilka przemyśleń z trasy: 1. Negative split jest fajne, choć na pewno większy sens ma na maratonach. 2. Zbyt asekuracyjnie pobiegłam pierwszą połowę. 3. Robiąc 21km wypadałoby mieć orientację nie tylko co do przebiegniętych km, ale też upływającego czasu 😛 4. Kocham biegać! 5. Półmaraton nie jest wcale taki długi ani taki trudny jak kiedyś myślałam. Pamiętam, że gdy biegłam swoją pierwszą połówkę w Poznaniu wcale nie byłam takiego zdania. Teraz, mimo przerwy z racji ciąży i biegania praktycznie tylko i wyłącznie z Nadią po ok. 7km, zrobiłam drugą połówkę w ciągu miesiąca naprawdę bezboleśnie i z zapasem sił.

I kilka faktów: 1. Pierwsze 10km – jeśli wierzyć paniom z trasy – 1h2min. Pozostałe 11km – 52min.

2. Miejsce w kategorii – 8 3. Miejsce open wśród kobiet – 30/78 4. Czas vs. Półmaraton Praski z N wózku (o tym biegu pisałam TUTAJ) – 19min szybciej

Szkoda mi, że nie wiem, jak rozkładało się tempo 🙁

Przemyślenia odnośnie organizacji biegu: 1. Zadowalający pakiet za niską cenę (50pln) – plecaczek, dobrej jakości koszulka, posiłek po + bodajże piwo i batonik energetyczny 2. Dobre oznaczenie kilometrów – powiem nawet, że dużo lepsze niż podczas Półmaratonu Praskiego 3. Ciekawa trasa! Miasto, jezioro, miasto, zero powtarzalności – super! 4. Szybka i sprawna pomoc wolontariuszy na punktach żywnościowych – zwłaszcza cieszyły te dzieciaki krzyczące: woda! izo! woda! 5. Naprawdę dużo upominków od sponsorów (nie pamiętam ich wszystkich, ale na pewno Fiat i Nature House, dodatkowo do wylosowania były dwa rowery). Sporo osób zostało obdarowanych przeróżnymi gadżetami, niestety los nie był w tej kwestii dla mnie łaskawy 😉


może i tym razem nie biegłam, ale medal i tak jest mój 🙂


Jestem DUMNA, jak moje rodzinne miasto sportowo rozkwita. W przyszłym roku mam nadzieję tu wystartować nie tylko w połówce, ale też na triathlonie.

A skoro tak rodzinnie, to dziękuję jeszcze: Mojemu P. za, jak zwykle, wierne obstawianie trasy niezależnie od warunków pogodowych :-* Tatuśkowi za doping :-* Mamuśce za pyszny niedzielny obiad :-* Wujaszkowi za baner i zaskakiwanie mnie w różnych miejscach trasy :-* Cioci, że zechciało się jej wyjść na to zimno, by pokibicować :-*

Tyle o Tyskim Półmaratonie. Zaczynam już łapać schematy rządzące blogosferą i spodziewam się, że nikt nie skomentuje tego posta jako, że: a) brakuje w nim kontrowersji b) nie ma w nim żadnego spektakularnego newsa

Niemniej jednak, jeśli to przeczytałaś lub przeczytałeś, zobaczę Cię w statystykach i bardzo się z tego ucieszę 🙂

2 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page