top of page

BIEGANIE NA CZAS CZY DLA PRZYJEMNOŚCI?

Mój cały świat trenuje. Wiecie, jaki to terror? Sama go sobie urządziłam, klikając „lubię to” i „obserwuj” wszędzie tam, gdzie mignął mi screen z garmina, medal z zawodów albo selfie z siłowni. Człowiek się chwilowo obija (co szumnie mogłabym nazwać roztrenowaniem), ale sumienie ma nieczyste. Ten sam, wyżej wymieniony człowiek, zadaje sobie pytanie: czy zmiana podejścia do biegania w tym roku była aby na pewno DOBRĄ zmianą?

Ten sport wciągnął mnie kilkanaście lat temu, które szczęśliwie udało mi się przebiec bez dobijających spadków motywacji, kopania z wściekłością bieżni i zrzędzenia nad jakimiś cyferkami. Do czasu. Rok temu zaszła zmiana diametralna, niekoniecznie słuszna. Postanowiłam się zainteresować, jakim biegam tempem i jak się ono ma do innych biegaczek-amatorek. Kilka spontanicznych „tak” doprowadziło mnie to stanu, w którym jestem teraz. Mam zegarek (którego praktycznie nie umiem obsługiwać, ale MAM i co zawody zerkam na jego werdykt). Mam plan treningowy. Doświadczony trener, którego bardzo szanuję, z zaskakującą dokładnością przewiduje moją przyszłość i ubiera ją w cyferki.

Bieganie „dla przyjemności” wymieniłam na „bieganie na czas”.


Co nie znaczy oczywiście, że bieganie na czas NIE jest przyjemnością! Na pewno wiecie, co mam na myśli, stosując taki podział.

Rok zleciał, ja się nalatałam i zebrałam na tyle doświadczenia, by porównać szczerze te dwie opcje na bieganie.

BIEGANIE DLA PRZYJEMNOŚCI

Jest przede wszystkim bardziej beztroskie i spontaniczne. Masz ochotę – idziesz. I robisz, co Ci się tam podoba. Jeśli chcesz się nad czymś pozastanawiać, biegniesz wolniej, ale dłużej. Jeśli roznosi Cię wściekłość, zajeżdżasz się interwałami. Zwykle kończy się na tym, co wychodzi najlepiej – podbiegi i sprinty na granicy wytrzymałości to będzie rzadkość. Robisz wszystko „na oko”, „na samopoczucie”.


Trenując tylko i wyłącznie dla przyjemności oszczędzasz sobie ciśnienia, porównywania siebie z sobą sprzed tygodnia, miesiąca i zeszłego sezonu, zestawiania swoich wyników z innymi i wartościowania siebie na ich podstawie.

Jest bardzo luźno.

To „luźno” oznacza też zwykle znacznie mniejsze postępy, niż w przypadku trenowania pod bieganie na czas. Bywa, że prowadzi też do kontuzji, jeśli za brakiem spiny idzie również brak doświadczenia i złe dobieranie obciążeń.

Z plusów – to właśnie w tej opcji masz największą szansę na przyzwoite zdjęcie z zawodów 😉 Takie bez obłędu w oczach i walki wypisanej na twarzy.


Po swoim stażu zaryzykuję też stwierdzenie, że bieganie bez ciśnienia wcale nie zabija motywacji. Skoro nie ma oczekiwań, to nie ma też rozczarowań, co znaczy, że łatwo z nim wejść w stabilny i długodystansowy związek 🙂 Mamy to, co dobre w sporcie amatorskim – uderzenie szczęścia po treningu, przyzwoitą kondycję i chwilę dla siebie, a to wszystko bez presji.

Tak było i u mnie, długimi latami.

A rok temu moja rutyna została zaburzona. Ktoś zachęcał do ulicznego biegu, ktoś chciał pójść ze mną na przebieżkę i dopytywał, jakim tempem ją zrobimy, a ja nie miałam zielonego pojęcia i rzuciłam, że 7min/km 😉 Jeden telefon, reanimowane marzenie sprzed kilku lat o maratonie, i tak oto poznałam…

BIEGANIE NA CZAS

Najpierw się opierałam. Dla biegacza spontanicznego perspektywa dość sztywnego planu treningowego jest ograniczająca. Nagle każde wyjście jest „po coś”, ma dać konkretne punkty do wydolności i budować siłę/wytrzymałość/szybkość/psychikę, które do tej pory po prostu nie zaprzątały zbyt wiele myśli.

Ma to swój urok. Wciąga bardzo szybko. Tym szybciej, im większe ma się zacięcie na wynik. Są wśród nas sportowcy, których szczerze nigdy nie będzie interesowało ściganie. Są tacy, którzy od zawsze to w sobie mieli i zdawali sobie z tego sprawę, a pozycja vs. inni buduje ich poczucie własnej wartości. Aż w końcu są tacy, którzy tego potrzebują, ale o tym nie wiedzieli…


Bieganie na czas to cały pakiet. Plan treningowy, terminologia, dyscyplina i dość przemyślany wybór biegów, w których się startuje. Przechodząc na tę stronę trenowania poznaje się nowy świat, pełen zawziętości, przekraczania granic, ale też czasem zwyczajnego dołka, gdy marzenia rozminą się z rzeczywistością. Dla nas, amatorów, to taka namiastka profesjonalnego sportu.

Ten właśnie pakiet zaserwowałam sobie w tym roku i sama nie wiem, co o nim myśleć. Do tego stopnia, że nie snuję póki co żadnych wielkich planów i dałam sobie czas na wyluzowanie, co kilka osób wokół mnie mianowało roztrenowaniem.

Nie czuję się „na roztrenowaniu”. Ej, ja po prostu mało biegam!

Moja ambicja zaprowadziła mnie w kozi róg. Wierzę, że praktycznie KAŻDY Z NAS, przy odpowiednim treningu i ciężkiej pracy może biegać szybko.

I jak w to weszłam, to na 100%! Chciałam przykładnie trenować i dobrze biegać. Jeśli nie wyrobiłam się z treningiem, bo dziecko/praca/etc. – szłam na niego w środku nocy. Bywało, że stróż na Agrykoli radził mi iść do domu z racji późnej pory! Chodziłam non stop nakręcona adrenaliną, przyszły problemy ze snem, a potem, najpierw ukryte, ze zdrowiem. A przecież czułam się świetnie!


Przez ten czas poznałam cudowną stronę biegania „na wynik” – walkę aż do bólu i bezdechu, radość z postępów, motywację dzięki komplementom, dumę ze stawania na podium. To były niesamowite chwile, spotkania z wieloma zawziętymi i budzącymi podziw ludźmi, gdzie każdy ma swoją ciekawą historię i łączy bieganie z innymi obowiązkami, z sukcesem.

Ale są też kulisy tego świata… I może jestem mięczakiem, może się do tego nie nadaję, a może czasem tak już jest, ale…

Gdy dałam sobie czasem chwilę na zatrzymanie i rachunek sumienia uzmysławiałam sobie, że zabiłam część PRZYJEMNOŚCI z biegania, którą tak sobie chwaliłam! Przyjemność, dzięki której od 13 lat jestem wierna bieganiu!

Złapałam dwa pomaratońskie dołki, do których nawet wstyd się przyznać, bo jest wiele osób, którym podobają się te moje wyniki. Ale mi ciągle było mało! Szczerze mało! Dostałam rozdwojenia jaźni, cieszyłam się sukcesami znajomych i nieznajomych mi biegaczy, a siebie non stop ganiłam. Ktoś pytał o wynik, ja zgodnie z sumieniem odpowiadałam, a non stop wychodziłam na zrzędę!

Nawet mój mąż, anioł cierpliwości, zaczął mi w końcu zarzucać, że powinnam to rzucić, skoro ewidentnie mnie to unieszczęśliwia. Zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem nadal nazywam to PASJĄ, skoro doprowadza  mnie do takiego szału 🙂

Trochę to wszystko chaotyczne, spisane na szybko, w butach brudnych od biegania po lesie i w czapce na głowie. Wniosek jest chyba tylko jeden i taki, że najważniejszy jest umiar i robienie po swojemu 🙂

Nie wiem jeszcze, przy jakiej wersji trenowania zostanę. Dało się przejść z „dla przyjemności” na „na czas”, ale w drugą stronę….? Czy umiałabym teraz bez żalu patrzeć na coraz lepsze wyniki tych z Was, którzy cierpliwie trenują?

Odpuścić?

Jestem bardzo ciekawa Waszych doświadczeń! Kto z Was biega dla czystej przyjemności, a kto dla coraz lepszych wyników? Jaka jest Wasza historia?

Ciąg dalszy na pewno nastąpi. Nie wiem tylko, JAKI! 🙂

2 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page