top of page

Jak sobie (nie) radzę z kontuzją?

Siedzę sobie, ja i moja kontuzja, i zakopałam się w blogach, postach na FB i fotkach na insta. Jakieś 90% tego, co lajkuję, jest  ze świata sportu i w ten sposób zostałam otoczona tym, co JUŻ lubię, tym, co POWINNAM polubić i tym, co lubią ludzie, których lubię. O losie.

To jeden z tych dni, gdy chciałabym zwinąć się z moim ledwo-co-rozkręcającym-się blogiem. Kocham pisać, kocham biegać, ale z tym kompletem upodobań jestem w blogosferze delikatnie mówiąc mało oryginalna 😛

Szczęście w nieszczęściu, dziś mam szansę się wyróżnić tym, że nie mam czym się pochwalić ani czym Wam zaimponować. Nie pomykałam wczoraj ulicami Wwy w pomarańczowej koszulce. Nie wystartowałam też w swoich rodzinnych stronach. Nie zrobiłam niedzielnego, długiego wybiegania, baaa, nie zrobiłam ŻADNEGO biegania, bo dopadła mnie kontuzja.

Jestem dziś niechlubnym przykładem, że własnego ciała słuchać trzeba, zwłaszcza, gdy daje ewidentne znaki. Ja je uparcie ignorowałam od miesiąca, próbując zabiegać lekki z początku ból. Zrobiłam sobie półmaraton z N. w wózku (KLIK), potem sama (KLIK) i po nim ból dobijał się już dość konkretnie, ale z poczucia solidarności wystartowałam jeszcze w maratońskiej sztafecie (KLIK).

Tak więc kontuzja pomyślała sobie w końcu, że skoro nie kumam, to zwyczajnie mnie od biegania odetnie. No i masz babo placek.


               kolejna nieudana próba biegania za mną


Placek to w sumie dobre słowo, żeby płynnie przejść do konsekwencji mojego nie-biegania. Rozleniwiłam się kulinarnie. Zdarzyło mi się wsunąć takie rzeczy, których nie miałam w ustach od dawnych czasów. I się rozbestwiłam. Tu nieregularnie, tu na stojąco, tu za mało, więc potem na kolejny posiłek za dużo. Polecam ten żywieniowy chaos dla wszystkich kontuzjowanych biegaczy, którzy chcą się poczuć jeszcze gorzej. Działa niezawodnie, co więcej podlega efektowi domina: każdego kolejnego dnia popełniam te same błędy i jakoś brakuje mi determinacji, żeby tupnąć i zatrzymać to dietetyczne-byle-jak. Tymczasem czekam tylko, aż waga bez litości pokaże nowy wynik, na który konsekwentnie sobie teraz pracuję! Wiem, co piszę, bo dziś zdarzyło mi się wsunąć pół paczki żelków, których normalnie nie jem, nie kupuję i nawet specjalnie tych słodkich draniów nie lubię!! Ufff, liczę na to, że po takim publicznym wynurzeniu wrócę do swojej ulubionej normy.

Ale to nie koniec! Prawo serii, które przyplątało się do mnie podczas sztafety maratońskiej (KLIK) ogarnęło również inne strefy mojego życia. Otóż organizm, szczęśliwie przyzwyczajony do dobrego traktowania sportem i wartościowym jedzeniem, zaczął strajkować. Dziwić mu się nie dziwię, w końcu runęły chwilowo dwa podstawowe filary dobrego samopoczucia. Na efekty nie musiałam długo czekać: jestem śpiąca o porze, o której normalnie dopiero co się rozkręcałam. Kontuzja = zmęczenie brakiem biegania i złym jedzeniem =senność=brak jakichkolwiek pomysłów=rezygnacja=jedzenie=BŁĘDNE KOŁO.

Niby człowiek wie, jak to wszystko jest polinkowane, a jednak nagle jeden klocek zabrany i wieżyczka się posypała. Bam, bam – mówiąc językiem małej N. Dlatego czas odczarować złą passę. Wczoraj pognałam na rowerze i, ku swojej radości odkryłam, że noga pedałować lubi i potrafi. Tylko biegać chwilowo nie. Dzisiaj, jak za dawnych czasów, dopieszczę menu na cały tydzień. Nogę czas oddać w ręce specjalisty, skoro moje masaże, rolowanie, sauna, prysznice i rozciąganie ewidentnie nie przynoszą rezultatu. Odpalam sporty zastępcze, chociaż nic nie równa się cudnemu zmęczeniu po bieganiu… Zaczytuję się też jednocześnie w trzech książkach o treningu i opracowuję strategię na przyszły sezon. Dużo się u mnie zmieni. Będzie mniej spontanicznie, bo chcę przekonać się, na co mnie stać i powalczyć o wyniki. BIEGACZE, SPORTOWCY! Jak Wy radzicie sobie z kontuzjami?  A może, podobnie jak ja, musicie najpierw przejść okres buntu i zapaści? 😉

2 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page