BIEGOWA PODRÓŻ W CZASIE – jak to się robiło 16 lat temu?
Wzbiłam się na wyżyny odwagi i wyszłam w dzień. – Mamooo, a dlaczego ta pani biegnie? Minęłam ich, zdyszana, ale wstrzymałam oddech, żeby usłyszeć odpowiedź. – Bo chce schudnąć, synku! Był 2001 rok, a ja udeptywałam osiedlową pętlę odprowadzana głośnym: „pani jest gruba! pani jest gruba!”.
Zapraszam Cię na opowieści krypty, czyli olschool biegania 😊 Jak to wyglądało szesnaście lat temu? A jak trochę później?
Dawno, dawno temu, pewna licealistka zauważyła, że lubi długo chodzić. Brała discmana, który ledwie mieścił się w kieszeni bluzy, włączała krzykliwego punk rocka i maszerowała na drugi koniec miasta – do Tesco i z powrotem 😉 Potem dopadała ją jakaś dziwna euforia, więc chodziła więcej i więcej. Aż do dnia, gdy uciekł jej nocny autobus znad jeziora, nad którym cała młodzież poniżej 18 roku życia robiła to, co jest dozwolone w PL od 18 roku życia 😉 Zimno dawało po nogach, więc odłączyła się od znajomych mówiąc, że pobiegnie.
Bum! Coś zaskoczyło. Szła, biegła, szła, biegła.
Gdybym się z nią wtedy założyła, że 16 lat później będzie po trzech maratonach (ile to km?! czy od tego się czasem nie umiera?), tysiącach przebiegniętych km i prawie dwóch latach blogowania o bieganiu (a co to BLOG?!) – obśmiałaby mnie tak kpiąco, jak to nastolatki potrafią.
Jeśli jesteś biegaczem nowoczesnym, przyzwyczajonym do aplikacji, sklepów pełnych najnowszych kolekcji sportowych ubrań i zawodów, w których biorą udział tłumy amatorów, mam dla Ciebie trochę migawek z przeszłości. Oj, się działo…😉
POCZĄTKI
Wyobraź sobie świat, gdzie nie ma mody na zdrowe odżywianie ani uprawianie sportu… Dziewczyny uważały, żeby się nie spocić i regularnie negocjowały zwolnienia z wfu. Powstawały siłownie – pakernie, gdzie panowie przerzucali żelazo i nie było praktycznie „damskiego” sprzętu na start. Gdy wchodziłam na ciasną, małą salę aż paliły mnie uszy – kobieta na siłowni ściągała wszystkie spojrzenia. Dziś nawet szatnie bywają większe niż te dawne siłownie 😉
*
Byłam jak jakiś zbir i działałam po zachodzie słońca. Gdy zapadała noc, wychylałam nos z klatki schodowej i od razu rzucałam się do biegu na wypadek, gdyby ktoś z sąsiadów mnie zobaczył. „Rzucałam się” to słowo-klucz; w końcu uprawiałam SPORT, więc miałam walczyć o oddech i życie, purpurę mojej twarzy ukrywała noc, a ja biegłam w takim tempie, by przypadkiem nikt mnie nie rozpoznał. Wstyd mi było okrutnie (nie pytajcie, miałam piętnaście lat, a piętnastolatki myślą zdecydowanie zbyt dużo o tym, co świat myśli o nich). Efekt był taki, że po jakiś 20-30 minutach wchodziłam z powrotem w domu, w końcu ile można biegać na bezdechu? 😉 Klasyką były komentarze osiedlowych szajek rozsadzonych na ławkach w parku. Od nabijania się: „dokąd tak biegniesz, dziewczynko” po non-stop powtarzane: „szybciej, szybciej!” i, standardowo, dołączanie się do mnie jednego z pajaców, który wzbudzał tym salwę śmiechu kumpli.
Co rusz zdarzało mi się też, że…czekał na mnie kierowca autobusu lub ktoś uprzejmy przytrzymywał drzwi myśląc, że po prostu chcę go dogonić i stąd mój (widać rozpaczliwy) sprint.
Latałam po lesie, parkach, nad stawami i nad jeziorem; trasach stworzonych wręcz do biegania w moich rodzinnych Tychach. Za każdym razem, gdy znów tam jestem i mijam co rusz biegacza, czuję się jak babcia biegania 😉 bo w głowie mam tę dziewczynę w starym dresie z purpurową twarzą, która robiła się taka jeszcze bardziej od wszystkich komentarzy.
„TRENINGI”
Na wfie w LO grałyśmy w siatkówkę. Lekcja w lekcję. Czasem przez okno widziałyśmy chłopaków, kopiących piłkę, biegających, skaczących w dal. Ach! A my tylko ta siatka i siatka. Ubłagałyśmy kosza. Dziki szał, zero zasad! Nasz pan z wuefu biegał za nami z gwizdkiem, non stop krzycząc: „kroki!!!”, „nie bij jej!!”, „to nie twój kosz!” itp. Po tym, jak dwie z nas wylądowały u higienistki, lekko poturbowane, zostałyśmy na nowo rozdzielone nudną siatką. Potem, w chwili słabości, wuefista zgodził się na unihokeja. Widząc nas w akcji złapał się za głowę i zarządził dożywotnią siatkówkę. Aż w końcu wyszłyśmy na bieganie…
Uwielbiałam to! Starałam się powstrzymać i nie wyrywać do przodu, ale rozsadzała mnie energia. Pokombinowałam i dołączałam do treningów chłopaków. Ale się czułam PRO! Próbowałam dotrzymać im tempa na długiej przerwie, a potem szłam poczochrana na dalsze lekcje. Robiliśmy podbiegi na maleńkiej górce, a nawet startowaliśmy w międzyszkolnych zawodach.
A! Był jeszcze krótki epizod w klubie lekkoatletycznym. O tym, jak prawie straciłam życie w tamtejszej saunie możesz poczytać tutaj 😉
Prawdziwa bieżnia, trener, sauna, autobus, który wiózł na zawody! Liznęłam trochę tego, na co totalnie nie byłam gotowa. Treningi trwały trzy godziny. Wracałam do domu z bananem w ręce (nie ma to jednak jak intuicja biegacza, w necie jeszcze wtedy nie dało rady wyczytać o diecie „sportowca”), na trzęsących się nogach. Po przebieżkach nasz trener łapał po prostu za nadgarstek i notował puls do magicznego zeszytu.
Więcej! Wszystko było takie spontaniczne… Najlepiej szły mi średnie dystanse – 800m, 1000m i 1500m, lecz gdy dzień przed zawodami rozchorowała się sprinterka na 100m, trener…wystawił mnie! Nieważne, że n i g d y nie startowałam z bloku i nie miałam kolców na stopach. Wspomnienie, gdy mijają dwie sekundy, ja jeszcze nie ruszyłam, a przede mną na torach lecą dziewczyny w sportowych majtkach motywuje mnie czasem do wyjścia na trening w bury dzień 😉
*
O, to było dobre! Kiedyś lekarz, patrząc na moje wyniki badań zapytał, czy uprawiam jakiś sport. Pamiętam, że nie wiedziałam nawet, czy to są „biegi” czy „bieganie”! Jak to właściwie nazwać? Biegam, no! Rzuciłam dumnie, że trenuję – w końcu byłam w klubie. Jakież było zdziwienie doktora, gdy zapytana o czas na 100m rzuciłam bez wahania: 10 sekund 😃 Upewniał się, czy aby na pewno, ale szłam w zaparte, bo ewidentnie rąbnęło mi się 60m ze 100. Rekordzistka świata! 10 sekund na setkę! Owacje na stojąco 😃
WIEDZA
Internet raczkował i był zdziersko drogi. Odpalając modem udawałam napady kaszlu, które miały zagłuszyć rodzicom demaskujące rzężenie 😉 Skąd by tu brać wiedzę? Zwykle „z korytarza”. Zasłyszane teorie trzeba było testować na żywym – swoim – organizmie. I tym właśnie sposobem doszłam do stanu, gdy bolał mnie nawet dotyk kołdry, a biegnąc na wfie 60m na ocenę zatrzymałam się w połowie i zalałam łzami 😊 Przetrenowana! Za radą biegających chłopaków obsmarowywałam się w przerwach Ben Gayem, którego zapachu miała serdecznie dość cała moja rodzina.
*
Sprzęt? O sklepach biegacza można było pomarzyć. Pamiętam do dziś pierwsze biegowe zakupy, kiedy to mama fundnęła mi pumy z napisem running na podeszwie, a do tego getry i koszulkę adidasa. WOW!! Co więcej, mam je dalej i wyglądają jak nowe, choć bluzki już nie używam, bo jest zdecydowanie oldschoolowa – szeroka, z dekoltem w serek i nieelastyczna. Jeszcze długo potem panowie biegali w luźnych spodniach/dresach. Ci, którzy jako pierwsi wybiegali na ulice w przylegających legginsach na pewno swoje usłyszeli 🙂
*
Lata mijały, dużo się u mnie zmieniało, ale nie bieganie – ono zawsze gdzieś tam się przewijało; było tłem. Do tego testowałam co popadnie: od tańca, przez boks, łyżwy, pływanie, siłownię, rower, fitnessy, wspinaczkę.
Aż w końcu zachciało mi się czegoś więcej, niż tuptania. Mieszkałam wtedy w Poznaniu, gdzie mieli sklep biegacza. Poszłam tam przejęta, pan mnie posprawdzał, poobjaśniał i tak wyszłam stamtąd z pudełkiem Asicsów i…ulotką o półmaratonie. Powiesiłam ją sobie nad biurkiem w pracy. Półmaraton…to było COŚ, nie znałam nikogo, kto by to pobiegł. 21km! Z Tychów do Katowic! To były te czasy, gdy ludzie, słysząc „półmaraton” łapali tylko drugi człon tego słowa i co rusz słyszałam: „wow, będziesz biec w MARATONIE??”. Taak. Tym na 21km! Ale uwierzcie, przejęta byłam totalnie.
Skąd wyciągnąć wiedzę? Powędrowałam do Empiku, pewna, że coś tam znajdę. Przekopałam się przez sportowe książki – wędkarstwo, fitness, piłka nożna. Biegania nigdzie nie było, ale okazało się, że jeśli poczekam kilka dni, ściągną dla mnie dwie książki pana Jurka Skarżyńskiego. I tak właśnie stałam się przeszczęśliwą posiadaczką „Biegiem przez życie” i „Maraton”. Do dziś nie wiem, co mi strzeliło do głowy, gdy po półmaratonie postanowiłam zabrać się za maraton, wybrałam się rzutem na taśmę na 28km wybiegania i…wróciłam z opuchniętą nogą, a marzenie o maratonie odłożyłam na długo na bok.
*
Pierwsza połówka? To był dla mnie szok. Ilu biegaczy!! Zwariowałam od atmosfery. Pierwsze chwile zwątpienia miałam na…tak, TAK…3km. Niedługo później postanowiłam poddać się i wrócić do domu (akurat przejeżdżał mój tramwaj), ale…nie dobiegłam do niego. Zostało mi więc udeptywanie trasy na okrutnym zmęczeniu. Nie miałam ze sobą żeli, więc ratowałam się przekąskami serwowanymi na trasie. Kawałek czekolady na totalnie skurczony od wysiłku żołądek – nie polecam! Dotarłam na metę po ponad 2h20min i nigdy później nie czułam się chyba takim zwycięzcą 😃 Nigdy później też nie cierpiałam tak po biegu – runęłam do łóżka i do wieczora oglądałam seriale, a mój największy wysiłek był sięganiem po pizzę, zamówioną jako nagroda.
A TERAZ…
Bieganie ma to, na co w pełni zasługuje – popularność. Rzesze wyznawców, fantastyczną otoczkę, przystępność dla każdego. Piękne kolekcje ubrań, trenerów dla amatorów, zegarki, półki pełne butów…
I choć to wszystko uwielbiam…trenowanie z planem (od roku, po tylu latach samodzielności 😉)…i odkryte w ten sposób bieganie na czas, które mnie kręci…to często zmieniam się w tamtego biegowego oldschoola. Tego, który biegnie na oślep i nie wie, ile zrobił kilometrów. Tego, który lata nocami, bo przywykł, że to wstyd, gdy ktoś zobaczy. Tego, który biegnie jak mu się spodoba. Każdy lubi w tym sporcie co innego; ja – wolność. Mam ją tylko, gdy czasem wracam do tej prehistorii i porzucam przeliczanie tempa i cyferek.
I jeszcze na przykład wtedy, gdy biegnę precyzyjny trening wśród drzew, a z nieba leje deszcz, zagłuszając nadające ptaki. Idę suszyć włosy, bo tak było właśnie dziś!
Od którego roku biegasz? Pamiętasz te dawne, inne biegowe/sportowe czasy? 🙂
[optin-cat id=”6802″]
źródła foto: 1. www.starecat.com 2. www.natemat.pl 3. www.pinterest.com 4. www.biegajznami.pl
Yorumlar