top of page

BIEGACZKA NA TRIATHLONIE czyli film grozy z happy endem

„Odliczam do startu: 10! 9! 8!….” – woła sędzia. (Chodź, zaraz będzie triathlon, wezmę Cię na trasę 🙂 ). Poprawiam w pośpiechu okularki i – CO JEST?! Nieee, to się nie dzieje naprawdę.  Tak, heh, to sen tylko, złośliwy, klasyczny, przedstartowy: że butów się nie wzięło, że trasę się zgubiło, takie klimaty. Ale tym razem jest po bandzie.

Śni mi się, że kilka sekund przed startem pasek okularków strzela, a jego maleńka, ale superważna część znika w mętnym jeziorze. A potem, że sędzina próbuje jeszcze pomóc, bo ręce mi się trzęsą jak w jakiejś gorączce. Aż w końcu, że tuż przy moim uchu wrzeszczy gwizdek, zawodnicy rzucają się przed siebie i młócą kraulem wodę, a ja zostaję przy tym pomoście żałośnie sama, patrząc za nimi w osłupieniu.

1.5km bez okularków, w soczewkach? B e z  s z a n s! W głowie mi się kręci od opcji b: wybiegnę z wody i pożyczę od jakiegoś dziecka na plaży! albo: polecę do aquaparku i kupię nowe!


szyk i wdzięk: bez okularów, z czepkiem na czubku głowy, taka tam parodia triathlonu 😀


Myślę o tym, jak BARDZO chcę do nich dołączyć, o tym, że to miał być mój debiut w olimpijce, o lekkiej szosie, która czeka na mnie w strefie zmian, o adrenalinie, po którą zerwałam się w niedzielę o 6 rano. Biorę głęboki wdech, zaciskam mocno powieki, żeby soczewki nie wypłynęły i rzucam się do wody w pogoń jak brzydkie kaczątko za łabędziami. Najpierw wiem na 100%, że to się nie uda. No bo jak?! Zachłysnę się, płynąc na oślep lub stracę soczewki i zostanę na środku jeziora z moimi -5 dioptriami. A potem dzieje się cud i, NIE WIERZĘ!, płynę ponad pół godziny na pół-oślep, co osiem ruchów uchylając oko i korygując kurs. Śmieję się pod tą wodą i dziękuję triathlonowej wróżce, że nie wykopała mnie z zawodów w przedbiegach. To się dzieje! Wyprzedzam na czuja, ale przyjemność z pływania mam ogromną. Chcę więcej, więcej! Wybiegam z wody ubawiona, krzyczą: jesteś szóstą kobietą, a jak się potem okazuje, nawet drugą. A co, zabalowałam po prostu trochę przy tym przeklętym pomoście 😉

W strefie dopadam roweru i jest inaczej, niż bywało wcześniej – nie szarpię się tak, tętno mam spokojne i takie chcę zachować, bo z nieba leje się żar. Pamiętam aż za dobrze pierwszego 1/4IM sprzed roku (o tak), gdzie przy 32 stopniach walczyłam na bieganiu z pokusą, by nie wyrwać plażowiczom napoju z ręki. Tym razem chciałam to zrobić w nieco mniejszej malignie 😉


z tych nerwów po pływaniu za nic nie mogłam rozpiąć zamka w piance, udało się dopiero w strefie 😉

Wsuwam kilka daktyli, zapinam, co trzeba, wiążę ukochane bostony i lecę na trasę rowerową. Adrenalina nie puszcza, bo przede mną 40km na rowerze, który pożyczyłam dzień wcześniej (Airbike Ursynów – polecam!) i zrobiłam na nim cały 1km z towarzyszką Nadią na rowerku biegowym 😉

Chłopaki z LO, jeśli to czytacie – pamiętacie, jak cisnęliśmy razem na rowerach dzień w dzień? No cóż, tego już nie ma i moja jazda na rowerze ogranicza się do weekendowych wypraw rodzinnych, z przerwami na place zabaw, lody i zbieranie szyszek z ziemi. Takich treningów nie uświadczysz w żadnym tri-poradniku. I dobrze, bo efekt na formę mają zerowy 😉

Plus jest taki, że nie mocuję się z pedałami, jak niektórzy, tylko ruszam sobie beztrosko naprzód, szosowa turystka ze sportowym zacięciem. O ile na prostej utrzymywałam te 32km/h, tak pod górkę tempo spadało mi do smutnego poziomu, który jednak nie psuł mojego doskonałego nastroju, bo…

JECHAŁAM NA SZOSIE!!

Z różnych względów mam do tego okazję tylko na zawodach. Efekt był taki, że przy zjazdach śpiewałam sobie pod nosem uradowana jak dzieciak z nowej zabawki. Przez 15km miałam nawet ze sobą towarzysza, który siedział mi na kole, bo dopuszczano drafting mężczyzn za kobietami, ale w drugą stronę…już nie (czy to normalne w świecie tri??).

40kilometrów minęło mi szybko, a nie powinno, biorąc pod uwagę, że był to 95 czas tych zawodów. To ten moment, gdy zwykle się denerwuję i rzucam w swoją stronę ostre słowa, ale ćwiczę sportowy optymizm i cieszę się, że jeśli zdecyduję się dołączyć kiedyś do triathlonowej manii będę miała duże pole do progresu 🙂



Wiatr świszczał mi w uszach, upał był całkiem łatwy do zniesienia, pojadłam, opiłam się jak bąk i zawinęłam do strefy zmian wołając tradycyjnie: „halooo, czy ja dobrze jadę??”. Przy moim roztargnieniu i wewnętrznym magnesie do dziwnych akcji wolę się upewnić dwa razy, zanim znów znajdę się w sytuacji a’la pęknięta gumka na pływaniu 😉

Jestem! Będzie biegane! Trasa jest taka, jak „lubię” (w Czechach na połówce były podobne tropiki) – patelnia wzdłuż zalewu, godzina 13:00, 32 stopnie i deprymujący widok ludzi, którzy wylegują się na piasku lub spacerują, popijając zimne piwo. Witaj w najbardziej brutalnej części triathlonu, gdzie zmęczone nogi mają cię ponieść przez kolejne 10km 🙂 Choć zwykle tego nie robię, tym razem zabieram butelkę wody i studzę emocje: „OK, Natka, zrobimy to z głową, bez gotowania się i kryzysów!”. Pierwsze kroki zawsze są przedziwne; ale nie spina mnie to. Lecę na tych kołkach, a ciepło asfaltu grilluje mi adidasy. Dobiegam do pętli i od razu mi się podoba. Ile tu ludzi! Na rowerze było mi samotnie, a tu takie towarzystwo 🙂


Pykają 2km, sprawdzam tempo: 4:25. Uuu nie nie, to się skończy źle. Choć czuję, że mam rezerwy, postanawiam je trzymać i biec poniżej możliwości. Mądrze, no! Artur, trener często mi powtarza, żeby zwalniać i czerpać przyjemność zamiast cisnąć jak zwykle na bezdechu. I taką właśnie strategię biorę na ten odcinek. Bieganie w upale i uśmiech?! To aż do mnie niepodobne, a tymczasem lecę równym tempem i co moment wyprzedzam. Włącza mi się rywalizacja, ale spokooojnie! Trzymam średnio 4:40 i widzę zbliżającego się kucyka kilkaset metrów przed sobą. Hmmmm, może by tak powalczyć? Mijam kolejne dziewczyny. Nie wiem, które z nich biegną pierwszą, a które drugą pętlę. Gdy mijam się z jedną z nich krzyczy: „jesteś czwarta, dawaj!”. Na zmianę piję wodę, zerkam na zegarek, czy nie szarżuję, na punktach odświeżenia robię mini-postoje i przelewam się trzema kubkami wody. To starcza, żeby nie gotowało mi się ciało.


Dużo zawodników spowalnia w tym upale; wyprzedzam trzecią dziewczynę i wiem już, że jestem w open. Chwilę później na agrafce ta sama zawodniczka woła do mnie: „jeśli masz siłę to ciśnij, druga słabnie”. Docieram do niej i widzę, że faktycznie ma kryzys. Mijam ją i wołam: „leć za mną, już to kończymy!”, ale gdy chwilę później się odwracam już jej nie widzę. Woda chlupie mi w butach, nie czuję się odwodniona (co za komfort!), zostają mi jakieś 2km, więc oddaję osłabionemu panu swoją mineralkę i już po chwili na spokojnie, bez astmatycznego oddechu (co jest u mnie klasyką 😉 ) wbiegam na metę po równo 47 minutach (1szy wynik wśród kobiet i 23 wśród wszystkich zawodników 🙂 ).


Już?!

Łapię się za głowę wdzięczna totalnie, że ta przygoda na pływaniu nie wyeliminowała mnie z zabawy. Nic nie boli, energii zostało dużo (daktylowy napęd dawał radę ;-)). Rozmawiam jeszcze chwilę z zawodnikami, a potem zawijam do strefy zmian i toczę się z rowerem, pianką, dwiema butlami wody i całym tym majdanem na plażę, gdzie mała N. wyhacza mnie i wyciąga od razu do jeziora 🙂

Trochę później staję na podium, na 2gim miejscu open kipiąc od dobrych, sportowych emocji. 3h temu miałam łzy wściekłości w oczach i gulę w gardle, teraz – puchar i trafione nagrody 🙂 3h temu byłam na szarym końcu, teraz – na początku. 3h temu zarzekałam się, że to mój ostatni triathlon i będę już forever-and-ever wierna bieganiu, a teraz – znów nic nie wiem…


Może tylko poza tym, że triathlon mnie drażni i przyciąga jednocześnie. Męczy w inny sposób, niż bieganie – łagodniejszy, nietypowy. A to uczucie, gdy zmieniasz dyscyplinę, serce Ci wali, a potem uspokajasz puls i prujesz przed siebie –  jest warte dużo więcej, niż pakiet startowy.

To miał być spontaniczny start, a stał się dla mnie przełomowy. Nie dlatego, że wpadłam do open, a nie klasyfikacji wiekowej. I nawet nie dlatego, że bieganie poszło bez kryzysu. Był przełomowy, bo po raz pierwszy w swojej przygodzie ze sportem zaimponowałam….sama sobie, w tych krótkich-długich sekundach, gdy rzuciłam okularki na pomost i popłynęłam na szarym końcu, skoncentrowana i pełna nadziei, że ten początek to jeszcze nie koniec.

„Niemożliwe” zdaje się być takie tylko na początku. Czy na pewno robisz to, czego naprawdę chcesz od życia? 🙂

 


2 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page