Góry Skaliste, Kampinos, Atlantyk – nasze przeprowadzki
- Natalia Ligenza
- 10 kwi
- 13 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 10 kwi
“Uważaj, o czym marzysz”, ja nie uważałam. Jak to jest przeprowadzić się do USA nie jeden raz, a dwa?
Reno, Nevada
Stany zamarzyły mi się jakieś 15 lat temu. Wtedy to jeszcze była egzotyka. Pojechałam. Biegałam po kasynie z wielką tacą, na której niebezpiecznie trzęsły się azjatyckie zupki, pankejki z syropem i falistym bekonem, burgery i sałatki cezar. Wspaniale było. Żywiłam się głównie litrami lemoniady Arizona i shake’ami, które robiłam sobie z innym kelnerem, przelewając je w sekrecie do kubków na colę. Pracowałam na nocki, robiłam turbodrzemki i dołączałam do znajomych. Dziki zachód: Nevada, powietrze suche tak, że codziennie zakrapiałam oczy, naokoło nic specjalnego. Byłam zachwycona i młoda, zachłyśnięta ledwie pozyskaną “dorosłością” – również tą amerykańską (lat 21). W kieszeni brzydkiego fartuszka kelnerki miałam szeleszczące $$$ z napiwków, zwiedzaliśmy bez planu, nikt nie zamulał na smartfonie, bo ich jeszcze nie było, a maile do ówczesnego chłopaka pisałam w kafejce bez okien na tyłach kasyna. Ale to było lata świetlne temu. Spróbowałam jeszcze na lato Anglii, gdzie wiatrodeszcz wyrywał mi druty tanich parasolek. Gdy ktoś pytał, to mówiłam, że jak wracać, to do USA. Powymieniać uśmiechy z randomowymi przechodniami, uprawiać small talki, płynąć sobie rwącą rzeką na pontonie w środku miasteczka, skąd z knajp słychać jęki country i pachnie olejem spod frytek.

Przewińmy taśmę o kilka lat
⏩ Studia w Katowicach ⏩ Praca w Tychach ⏩ Wymarzony Poznań 💘 (sentyment na równi z Nevadą) ⏩ Warszawa, do której wjeżdżamy moją czerwoną pumą, zapchani aż po dach, w miejscu poduszki powietrznej miałam kołdrę zwiniętą jak naleśnik. Lało, a ja płakałam, że nienawidzę tego miasta i chcę do Poznania. Warszawa mnie przytłaczała, ludzie rzucający się do metra, jakby za 2 minuty nie przyjeżdżało kolejne, tłumy ściśnięte jak na koncercie, pisk opon nocnego busa hamującego tuż pod naszym oknem. Ale ludzie mieli rację: trzeba znaleźć swoje miejsca. Wspinaliśmy się na boulderowni w Śródmieściu i po treningach jedliśmy trzęsącymi się rękami brudnymi z magnezji owsiane batoniki, które mieli tam GENIALNE i nawet nam dali przepis.

Biegałam po Kabatach i Łazienkach, a potem w szpilkach, kilkaset metrów ze stacji metra do windy, która wwoziła mnie na 16 piętro “mojej” korpo, skąd letnie burze były epickie.
Graliśmy klasyczne role: dobra praca, ślub, kredyt na mieszkanie. Urodziła się nasza N. i teraz wszystko miało się już “ułożyć”.
Wyjedźmy stąd
Czar prysł i MUSIAŁAM wyjechać. Ta myśl, raz pomyślana, już nie odpuszczała. Zaczęłam gnębić mojego męża, wkurzać go późnowieczornym jęczeniem i projekcjami. Że może chociaż kamper po Europie, cokolwiek, że na tych drogich 67 metrach w środku Wawy i naszym wariackim życiem od deadlinu do deadlinu jednak zwariuję.
Nigdy nie wiesz, kiedy wszechświat słucha. Słuchał. Mój P. dostał opcję transferu na rok. Gdzieś do Ameryki Północnej albo gdzieś do południowej. Miałam wtedy takie “ooops, za daleko”, ale zegar tykał. Na decyzję dostaliśmy 2 tygodnie, choć od razu wiedzieliśmy, że to są takie okazje, których się nie przepuszcza.
Ustawiłam na tapecie w telefonie górski widoczek z Boulder, Colorado. Powiedziałam w pracy. Mieliśmy 2 miesiące na wylot. Tydzień później dowiedziałam się, że nie lecimy w trójkę, tylko w czwórkę, a dwa tygodnie później, że jednak w piątkę. Bliźniaki urodziły się już w środku upalnego maja w Colorado. ❣️

Żyćko na 1620 m n.p.m.
Z jednego roku w USA zrobiły się 4.
Przeżywałam tam największe koszmary – depresja poporodowa, panika o rodzinę w czasie pandemii, wieczne dylematy, co dalej i jak my to wszystko ogarniemy. Jednocześnie nie mogłam sobie wymarzyć piękniejszej scenerii do tych rozterek. Niebo w Colorado jest jak tapeta na lapku, intensywnie niebieskie i zwykle bezchmurne jakby ktoś pomalował je w paincie jednym odcieniem. Powietrze suche jak na pustyni. Budziłam się w środku nocy, bo suszyło mnie jak na kacu, choć z alkoholem pożegnałam się już lata temu. Góry rzut beretem od domu. Raj do biegania, jak prywatny plac zabaw. Na pot było za sucho, ale leciały mi często łzy wzruszu, że tak tam było pięknie i jak zacisznie. Przestałam się bać, że się zgubię (choć się czasem gubiłam), że spotkam miśka czy pumę (nie spotkałam). Mieliśmy przyjaciół, dużo sportu, podróże i przygody, choć słyszeliśmy, że z trójką małych dzieci to sobie jeszcze na to wszystko poczekamy. Aż wyczerpaliśmy limit naszej wizy. Tęskniłam za Polską już strasznie. Mój P. nie chciał wracać, ja tak. Nie wymyśliliśmy planu B, więc po 4 latach w CO wylądowaliśmy tam, skąd wyjechaliśmy – w środku Warszawy, na tych samych 67 metrach. Był szary i przenikliwie zimny grudzień. Gdy taksówkarz wiózł nas z lotniska miałam uczucie, że wszystko jest małe i zaraz wjedziemy na chodnik. Miasto było i znajome, i kompletnie inne. Powietrze ciężkie.
Mówiłam sobie, że będzie dobrze, ale pierwsze pół roku doprowadziło mnie w trybie turbo na skraj mojej psychiki.

Wawa 2.0.
Ciężko to nawet opisać. Jednego dnia widzisz horyzont, bezchmurne niebo, mieszkasz nad jeziorem, masz czyste powietrze, biegasz w krótkich spodenkach z ośnieżonymi górami w tle. Nagle lądujesz z 5-osobową rodziną i 5 walizkami na 67 metrach, za oknem są inne okna bloków, słońca brak, hałas, pełno zapachów i dźwięków. Byłam przebodźcowana po 3 dniach, nawet wyjście do Żabki mnie sporo kosztowało (w sumie nie tylko mentalnie, he he), a pierwsze wejście do Biedry pełnej ludzi było pełnowymiarowym szokiem, tak jakbym ostatnie 4 lata spędziła beztrosko pod kamieniem.

Ale pauzy się wcisnąć nie dało. Nie mieliśmy podstawowych rzeczy. Brakowało nam sztućców, czapek, mydła w łazience, you name it, a życie toczyło się dalej i nie mogliśmy wziąć od niego L4, by odchorować ten emocjonalny rollercoaster. Po ładnych kilku latach w jednej firmie złożyłam wypowiedzenie i zaczęłam pracować w agencji kreatywnej w, o ironio, tym samym budynku. Jednocześnie rozwijałam też własną działalność freelancerską. Pracowałam po nocach. Jeździłam codziennie do biura. Mieszkaliśmy w jednej części Woli, bliźniaki miały przedszkole w drugiej, N. szkołę na Bemowie, a ja pracę w Śródmieściu. Wszędzie byłam na styk, wpadałam zdyszana, winna i zawstydzona z parszywym uczuciem nieogarniania. Nie wiedziałam, jak się nazywam. Utknęliśmy w domu na 5 tygodni przez covidowe kwarantanny/izolacje. W tle ciągle leciały piosenki z Encanto i do dziś już na dźwięk pierwszych nut rzucam się, by to wyłączyć. ;) Zalało nam mieszkanie tuż przed przylotem. Przez cały przedpokój wiła się rura maszyny, która głośno bucząc odciągała wilgoć. Wszyscy się o to ustrojstwo potykali. Nie słyszałam własnych myśli. 23 lutego biegłam nocą po Starym Mieście i poczułam iskierkę nadziei. Po mieście kręcili się ludzie, mijałam rozświetlone przytulne knajpki, budynki z duszą. Byłam u siebie, po 4 latach, potrzebowałam tylko znów znaleźć “swoje miejsca”, zmienić mieszkanie, znów spać w łóżku i móc wyprostować nogi, zamiast kulić się, by było więcej miejsca dla dzieci. Jeszcze trochę, przypłynie statek z naszymi rzeczami, złapiemy przyczepność. Dzień później w Ukrainie wybuchła wojna.

Kryzys
Stałam w przeszklonej sali konferencyjnej na 20 piętrze. Stąd w końcu było widać horyzont – klocki budynków, gołe o tej porze drzewa, wschodnie dzielnice Warszawy.
Moja przegrzana głowa nie była w stanie pomieścić jeszcze tego: wojna. Nie w nudnawej książce z historii, tylko tam, gdzie patrzyłam: za naszą wschodnią granicą. Wracałam do domu uberem, bo czułam, że nie dojdę do metra, choć miałam je tuż tuż. Wszyscy na siebie trąbili. Utknęliśmy na środku ronda. Kierowca nieznanej mi narodowości darł się wychylając przez okno, nie rozumiałam ani słowa, mdliło mnie od smrodu tapicerki i gorącego wnętrza auta. Colorado zdawało się tak nierealne, jakby tylko mi się przyśniło. * Szukając nowego mieszkania nie dawałam prawie żadnych filtrów. Chciałam mieć choć jeden pokój więcej, bo teraz 4-letnie bliźniaki spały z nami na łóżku 160 cm. A raczej z P., bo ja po nocach pracowałam i zasypiałam na nierozłożonej kanapie w “dużym” pokoju. Czasem nie miałam nawet siły zasłonić rolet ani, co gorsza, zasnąć, jakby zmęczenie trzymało mnie na standby’u, bo sen mógłby za bardzo mnie pochłonąć. Czułam i strach, i wdzięczność, że byliśmy nadal bezpieczni. Miałam jeden cel: wynieść się stamtąd i zacząć od nowa. Ofert na wynajem było jak kot napłakał. Wojna zmieniła rynek diametralnie. Mieszkania były albo kosmicznie drogie, albo za małe. Odwiedziliśmy jeden dom, w którym, jak się okazało, kilka dni temu ktoś zmarł. Drugi miał wannę obok łóżka – tylko nie myśl, że taką jak w lux apartamencie. To było zwykłe proste łóżko, a obok zwykła prosta wanna. Tak blisko, że dałoby się spać mocząc w niej nogi. Przyszły nasze pudła z rzeczami z USA. Mieszkanie, i tak ciasne, stało się klaustrofobiczne. Słupki pudeł z grafiką gór stały aż po sufit, a między nimi wiła się bucząca rura próbująca osuszyć mieszkanie. Kazali nam ją włączać nawet nocą. Miałam subskrypcję pod moje kryteria wyszukiwania, ale nic nie wpadało. Aż w końcu to: segment pod Warszawą, tuż pod lasem, z ogródkiem. Byłam wtedy służbowo we Wrocławiu. Mój P. pracował z domu, a wszystkie dzieci znów chorowały (choć w CO były zdrowe jak ryby). Zapakował je do auta i pojechał do Starych Babic zobaczyć domek. Chciał mi pokazać na callu, ale w pociągu traciłam zasięg. Napisałam, żeby brał. Nie wiedziałam, w jakim był stanie, jak ze szkołą, przedszkolem, ile ja stamtąd będę dojeżdżać do centrum Warszawy dzień w dzień. Czułam, że to “nasz” dom. I tak los się odwrócił.

Kampinos Grubą kreską oddzielam te wspomnienia: Wolę od Babic. Przeprowadzka 5 km za granicę Warszawy zmieniła naszą codzienność o 180 stopni. Zrezygnowaliśmy z przesadnie drogiej szkoły dwujęzycznej. Znaleźliśmy bardzo kameralne miejsce wioskę dalej, gdzie przedszkole przylegało do szkoły i była tylko jedna klasa z każdego rocznika. Domek wykończono bez gustu i po taniości. Śmiałam się, że prawie jak Bali; brudnozielone kafle w łazience imitowały nieudolnie kamienie. Nic nie mąciło wtedy mojego optymizmu. Zieleń naokoło była świeża i tak soczysta, że aż raziła w oczy. Za oknem widziałam pole kapusty i las, a daleko za nim, w słoneczne dni, rozmytą panoramę Warszawy. Pokochałam tamto miejsce od pierwszego dnia i miałam gdzieś, że do najbliższego sklepu dziarską piechotą jest 15 minut, a w wysokich trawach roi się od kleszczy. Pewnie to znasz: ten spokój, że coś się ułożyło tak jak miało. Do naszych drzwi szybko zaczęły pukać dzieci z sąsiednich domów, a potem już nawet nie trudziły się pukaniem ;).
Podziękowałam za pracę w Warszawie i przeszłam w pełni na freelance realizując swój cel, by w 100% żyć z pisania. A jakby tych radostek było mało, mój mąż zgodził się na psa, choć nigdy wcześniej nie chciał nawet o nim słyszeć. Jesienią podjechaliśmy więc pod dom z przestraszonym szczeniakiem w czerwonym kocyku. Nasze dzieciaki niczego się nie spodziewały. Piszczały do Joy jak szalone: “kto ty jesteś?”, “czy jesteś nasz??”.
Byłam wtedy jak na chmurce, z której bałam się, że zaraz spadnę na twarz i z powrotem w tę duchotę miasta i w tempo życia, za którym mimo niezłej kondycji nie nadążałam.
I byłabym na tej chmurce dłużej, gdyby nie ona: zielona karta, o którą zawnioskowaliśmy rzutem na taśmę jeszcze w USA. Myślałam, że ten typ wizy to wydmuszka. Znalazłam go gdzieś w necie. Nie spotkałam nikogo, kto by taką wizę miał. Teraz mieliśmy my. W mojej kampinoskiej sielance zaczął tykać zegar. W powietrzu wisiała decyzja czekając, aż ją podejmiemy.

Znowu USA? Byłam na NIE, a mój mąż totalnie na TAK. Przerastała mnie ta koncepcja. Kolejny reset życia, tym razem z 3 dzieci i psem. Zmiana pracy. Szukanie domu – gdzie, skoro do wyboru masz niemal cały kontynent, a tobie dobrze tu, naprzeciwko pola kapusty?Żyliśmy jakby nigdy nic. Pracowaliśmy oboje z domu. Krążyłam z Joy po puszczy, gdzie pachniało iglakami, a ptaki śpiewały w duecie z bzyczącymi komarami i muchami. Biegałam – to u mnie nienegocjowalne. Rozwoziłam dzieci na piłki, akrobatyki, lekkoatletyki, do innych dzieci.
Po 4 latach w USA widziałam Polskę jak w nowym świetle.
Była ciekawa, nowoczesna, urozmaicona, jedzenie pyszne, krajobrazy piękne, historia fascynująca, usługi na wysokim poziomie, ludzie otwarci (tak!) i mili (TAK!). Byłam urzeczona i nigdzie się nie wybierałam. ;)
Ale proces wizowy leciał sobie w tle. Więc moją sielankę przerywały wizyty w urzędach… jakieś tłumaczenia… lekarz imigracyjny… ambasada… Składałam podpisy, po czym mijaliśmy znak Warszawa i znów oddychałam. Dalej tu byłam i łaziłam nocami gapiąc się w gwiazdy, póki Joy nie wyrwała mnie z transu, rzucając się za lisem.
Aż w końcu weszliśmy do ambasady na finalną rozmowę. Istna namiastka Ameryki: wykładzina, nawet te same fontanny z kranówką. Miałam odrzut. Po godzinie wyszliśmy stamtąd z papierkiem, że mamy wjechać do USA max. do 30 lipca, by zielona karta nie przepadła. Poszliśmy do najbliższej kawiarni. Jadłam wymyślne ciastko, piłam latte w pięknym szkle (kto był w USA, ten wie), słyszałam radosne trajkotanie Nadii jak gdzieś z daleka i myślałam, co teraz, co z nią, co z nami.

Kompromis
To była najtrudniejsza decyzja w moim życiu... Intuicja krzyczała: NIE, a ja jej dotąd zawsze słuchałam. Z jednej strony… pokochałam Polskę na nowo. Gdy Sanah na Narodowym bisowała “bo w tobie mam Warszawo swój dom” zdzierałam z Nadią gardło, a w środku mnie kłuła mentalna kolka. Nie chciałam znów budować nam kolejnego życia jak w Simsach, chciałam ŻYĆ, pójść etap dalej, do następnej planszy. A nie po raz enty się pakować, wkurzać o walające się kartony, urządzać się (niby gdzie??), jechać w ciemno na drugi koniec świata, gdzie nikt na nas nie czeka. Z drugiej… mieliśmy zieloną kartę, o którą można się starać bez skutku latami. Sami o nią zawnioskowaliśmy. Włożyliśmy w nią czas i pieniądze. Nie wiedzieliśmy – bo kto to niby wie? – jak potoczą się sprawy na świecie. Wiedziałam za to, że mój P. marzy o powrocie do USA, a jego stan ducha w Polsce wpływał na całą rodzinę… Postawiłam warunki i uznałam, że pewnie nie uda się ich spełnić ;) więc żyłam dalej jakby nigdy nic: od weekendowego wyjazdu do wyjazdu, od spotkań na spacerach z psami do urodzinowych imprezek. Z przodu poker face, a z tyłu głowy ta myśl, że po co ja rezerwuję dzieciom kolonie, jeśli możliwe, że będziemy już wtedy w USA? Pracodawca mojego męża nie miał już możliwości transferu do USA. Ruszyły poszukiwania pracy, z zerowym odzewem. Mój mąż mimo bogatego CV był jak niewidzialny. Po raz pierwszy w jego życiu to on szukał pracy. Odpowiadało mu echo, a czas nie płynął, on pędził. Mnie zjadały wątpliwości. Czy znów chcę mieszkać w Colorado? Wchodzić do tej samej rzeki, którą mocno eksplorowaliśmy, bo ciągle byliśmy w trybie “zaraz wracamy”? Zrozumiałam, że nie i zrobiło mi się przykro. Miałam jednak sentyment. Czy dorosłość musi być tak skomplikowana? 🤯 I skoro NIE Kampinos, nie Colorado, to niby co??

North Carolina
Zaczęłam research (choć czy ja go w ogóle skończyłam? ;). Najpierw oczywistą myślą była Kalifornia. Ale która jej część? Gdy przeszłam do konkretów, uzmysłowiłam sobie, że CA odpada. Nie chciałam 40 stopni latem, pożarów, kosmicznych podatków i korków. W USA jest mocny odpływ do biur i praca 100% zdalna to rarytas. A co dopiero taka zdobyta z Polski i bez koneksji. Wtedy wypłynęła Karolina. Słyszałam już o niej sporo wcześniej, lecz nie brałam jej dotąd pod uwagę.
Wiedziałam, że jest tu pełno lasów, wilgotne lato, dobra pogoda, dużo firm technologicznych. Do tej pory na wschodzie byliśmy tylko w Nowym Jorku. Może NC to jakaś opcja?

Gdy tylko otworzyliśmy się na NC, porwał nas wir zdarzeń. Jakby tak miało być.
Mój P. niemal od razu został wciągnięty do rekrutacji i przeszedł suchą stopą 7 etapów, po czym dostał ofertę. Start: 30 lipca. Dokładnie w deadline naszego wjazdu do Stanów narzuconego przez wizę. Zaczął się istny szał. Mieliśmy miesiąc, by ogarnąć WSZYSTKO. Do dzisiaj nie wiem, jakim cudem podołaliśmy. Zrobiliśmy projekt w Asanie, przydzieliliśmy zadania i po pracy zaczynaliśmy drugi etat pt. przeprowadzka (here we go again…) To było tak bardzo intensywne, że zabrakło mi już zasobów do rozkminek. Gdy klamka zapadła, obiecałam sobie otworzyć się na to nowe doświadczenie. Przecież mój nastrój bezpośrednio wpłynie na dzieci. Musiałam już teraz iść w to z uśmiechem i odważnie, przekonana, że wiemy co robimy i że będzie super. A wiedziałam tyle, co nic ;) Aby nie było za nudno, właściciel domu, w którym pomieszkiwaliśmy, postanowił go… sprzedać, bo…. chciał w trybie pilnym przeprowadzić się do USA. Whaaat? Wtedy jeszcze nie byliśmy pewni swojej decyzji, więc nie dzieliliśmy się z nim naszymi rozkminkami. Było piękne polskie latko, zaczynały się wakacje.
Pracowaliśmy. Wyjechaliśmy rzutem na taśmę do Włoch, w góry, nad morze, na Mazury, na lubelszczyznę. Wzięłam dzieci i psa na średniowieczny zamek. Wyskoczyliśmy pod namiot. Ciągle się z kimś spotykaliśmy, by jeszcze się nagadać. Organizowaliśmy dzieciom czas. Zamykaliśmy dziesiątki tematów: zaległe badania, formalności, urzędy, dokumenty potrzebne na przewóz psa. Sprzedawaliśmy masę rzeczy. Tutaj dwóch gości wynosi kanapę, tutaj jakieś rodzinki kręcą się, by obejrzeć dom, a po ogródku biegają dzieciaki z osiedla i strzelają w siebie pistoletami na wodę. Dzięki tym groteskowym scenkom miałam takie odrealnienie, że skupiałam się na plusach, a nie strachu i projekcjach.
Ogarnęliśmy bilety tuż przed zmianą zasad odnośnie przewozu psów. Jeszcze kilka dni i Joy nie mogłaby lecieć z nami. 😮
Dom? Nie mieliśmy. Na koniec dnia padaliśmy na twarz. “Jutro zaczniemy szukać” – mówiliśmy i nic. Ale miałam dobre przeczucia i spokój. Czym podyktowane? Może już straciłam łączność z bazą. ;)
Pojechałam na wyjazd integracyjny z pracy. Gdy o 3 w nocy kładłam się spać, zerknęłam na Zillow, portal z nieruchomościami, i od razu zobaczyłam na mapce NEW. Kliknęłam i zerwałam się na równe nogi, bo czułam, że to ten “nasz”. Nie wiedziałam, jakim cudem akurat to my go dostaniemy, i to na odległość. Ale miałam pewność, że się uda. To znajome uczucie.
Zaaplikowaliśmy od razu. Uzupełniliśmy masę dokumentów. Napisałam całe story właścicielowi, aby go przekonać. Niecałe 24 godziny później, o 1 w nocy, właściciel pokazywał nam na videocallu dom, a dzień później dostaliśmy umowę do podpisania. To już było coś – punkt odniesienia, więc mogłam zgłosić dzieci do szkoły, do której poszły tydzień po naszym przylocie. Ma motyw magiczny, więc nazywają ich czarodziejami, a codziennie przed lekcjami machają różdżkami, wołając "let's make today magical" ;)

Tu i teraz
Od tamtego dnia minęło 8 miesięcy.
Nie sądzę, bym kiedykolwiek utożsamiała się ze Stanami. O wadach tego kraju mogłabym pisać eseje, USA to nie moja bajka.
Ale teraz jesteśmy tu i poszłam sobie na urlop od obsesyjnych analiz. W tym ferworze przeprowadzek nauczyłam się ekscytacji drobnymi plusami każdego z miejsc. Otwartości. Zaufania do dzieci i tego, że zawsze się odnajdą w nowej sytuacji, nawet jeśli to taka rewolucja, że aż ciężko im objąć jej skalę tymi małymi główkami.
Ta dorosła świadomość to czasem przekleństwo. Gdy powiedzieliśmy dzieciom o USA, tego samego wieczoru dogadali się, że kolekcja Paw Patrol idzie na sprzedaż i zaczęli "uczyć się angielskiego" – usyszałam, jak mała chce przegonić małego z łazienki, krzycząć "Don't lick the toilet!!", co sprowokowało mnie do biegu na górę, gdzie okazało się, że chodziło jej o "Don't look at the toilet" ;)
Kocham Polskę niezmiennie, ale teraz jesteśmy tu i to też OK.
Z tymi jaszczurkami, które włażą między szybę a siatkę, gęstymi lasami, głośnymi żabami, małomiasteczkowym vibem, ciepłym oceanem, ludźmi z dziesiątek stron świata. Zasada jest ta sama: szukanie swoich miejsc, swoich rzeczy do robienia i swoich ludzi. To, że znajduję nowe, wcale nie przekreśla tych, które mam w PL. I sobie mówię, że nie trzeba wybierać. Pula rośnie.

Czy będę tu za rok, 3, 5? Tego nie wiem i już nie staram się dowiedzieć. Wiem, że umiemy spakować całe życie w miesiąc, a pewnie i szybciej. Kwestia wprawy.
Więc… Chodzę do biblioteki po jedną książkę i wychodzę z pięcioma. Biegam po nowych trasach, często z Joy.
Gram w tenisa. Pływam przed wschodem słońca w jeziorze. Dumam, kim będę, gdy dorosnę. Nasze drzwi znów często trzaskają, przez dom przewijają się mali i więksi sąsiedzi. Ciągle jest za głośno, dzieciaki się kłócą, śmieją, śpiewają, grają na skrzypcach czy klawiszach. Czasem wyrwiemy się dalej, by zobaczyć kolejny kawałek wschodu USA. Dziś jest zwykły wtorek. Odprowadziłam dzieci na żółty szkolny autobus, podstarzały jak wiele rzeczy w USA. Wyszłam z Joy, by przegryzła sobie młodą trawkę i pobawiła się w chowanego z kaczkami przyczajonymi w krzakach przy “naszym” stawie. I na kompletnym spontanie usiadłam, by napisać to jak leci, bez lepienia ładnych zdań, które tak uwielbiam, bez redagowania i żalu, że mogłabym tę historię ubrać w lepsze literki, bo wiem, że bym mogła z tego zrobić i książkę, bo to tylko liźnięcie i o tylu jej niuansach nie wspomniałam, a się liczą. I tutaj Cię już zostawiam. Bez motta, inspirującego przekazu i lifecoachingowych rad. Za to z podziwem za wytrwałość w dobrnięciu do ostatniej kropki :-* A teraz idę po szmatkę, bo pisałam w ogródku, a sosna pyli tak, że wszystkie klawisze mam jak posypane żółtą kredą. Pozdrawiam Cię gorąco z gorącej Karoliny, N.
Dziękuję za ten tekst. Trochę płaczę, to tak z minusów. O tym uczuciu, co robi się z człowiekiem, jak już raz wyjedzie, będą pisać książki, bo to dość nowe zjawisko na te skalę. Bardzo bardzo chciałabym chcieć “siedziec” w swojej rodzinnej miejscowości na dupce i kupować ten sam chleb codziennie od nowa. Niestety, to chyba przekleństwo, że człowiek ma te marzenia, ma te chcice uciążliwe.