top of page

KOLORY COLORADO #2 – co tu może denerwować?

Bierzcie na mnie poprawkę. Kręcenie nosem nie jest ostatnią moją specjalnością. Dwie rzeczy, których bardzo chciałam dzieją się równolegle. Byłabym totalną niewdzięcznicą, narzekając. Ale obawiam się, że zarzucanie Was zdjęciami pełnych słońca i mojej rozszerzonej w uśmiechu facjaty mogą Was zaraz zacząć doprowadzać do szału, więc zanim tak się stanie – przyznam się, co mnie doprowadza do (lekkiego) szału w US. Obiecuję być czujna jak ważka w wyłapywaniu kolejnych tego typu kwiatków. Deal? 🙂

A właśnie! Apropo dealowania – marihuana jest tutaj legalna, a to oznacza, że sklepy z wielkim logo liścia i reklamy na całą stronę gazety są na porządku dziennym. Co ciekawe, ta decyzja podobno wcale nie wpłynęła negatywnie na poziom przestępczości. Od ładnych kilku lat Denver i okolice przeżywają wielki bum przeprowadzających się tu osób. Ciekawe, czy trawka ma w tym swój udział 😉


Ale miało być o utrudniaczach życia! Zaczynamy.

JEDNOSTKI

Przyjeżdżając jesteś nimi zaatakowany od samego początku. Głos z GPS mówi o milach, wodę kupujesz w galonach, dopasowując meble do mieszkania jedziesz na calach, gin na wizycie pyta o funty, a pogodę sprawdzasz w stopniach Fahrenheita. Żeby nie było za lekko, masz też tutaj inne napięcie, co oznacza, że w swoim przeprowadzkowym bagażu możesz sobie darować jakiekolwiek sprzęty z kablem. Nie pociągną. To i źle i dobrze. Źle – bo musisz wszystko kupić od nowa lub przejść na minimalizm; dobrze – bo masz więcej miejsca na zapakowanie rowerów, dodatkowych zabawek dla dzieci i deski snowboardowej 🙂

Dla kogoś, kto całe życie funkcjonuje na “logicznych” jednostkach, te nowe mogą być czasem zabawne, czasem mylące.

Maraton ma tutaj 26 mili. Może to i dobrze, skoro ściana czai się zwykle przy tabliczkach 32-35? 🙂 Gdy ciśnie z nieba śniegiem, na termometrze widzisz optymistyczne 20kilka stopni, a ciasteczka pieczesz w 360, czyli prawie tak, jak pizzę w opalanym drewnem piecu w Polsce. Wyjeżdżając z Warszawy ważyłam 61kg, teraz mam 140 funtów. Niby człowiek wie, że przy bliźniakach niektóre rzeczy są zdublowane, ale że waga też? Tego nie doczytałam.

Efekt jest taki, że bez aplikacji nie ogarniam. Bo o ile mile są jeszcze w miarę intuicyjne, tak z temperaturą idzie mi gorzej, choć to przecież TAKIE PROSTE:


Próbując rozplanować meble do mieszkania wybuchnęliśmy w pewnym momencie śmiechem, bo nie dość, że stopy są dla nas jeszcze kosmosem, to składają się z cali. Nie ze 100 czy 1000.

12.

Wniosek? Może i nasz język jest supertrudny w porównaniu do angielskiego, ale jednostki mamy genialne.

ŁAZIENKI

Wygląda na to, że przez najbliższe 1,5 roku nie zasłużę sobie na porządną kąpiel ani wygodny prysznic.

Obejrzeliśmy pełno okolicznych apartamentów, których ceny zamykały się w 2000$ za msc (o kosztach zmontuję osobny post, bo a nuż ktoś z Was będzie chciał mnie odwiedzić? 🙂 ). Dwie łazienki w mieszkaniu z dwiema sypialniami to standard (miło), ale wanny to standard numer dwa (bardzo niemiło). Nad nimi zamontowany jest na sztywno prysznic, co oznacza, że nie masz nad nim prawie żadnej kontroli. I tak na przykład: jeśli wanna jest pełna piany po kąpieli dziecka, musisz się nieźle namachać, żeby ją spłukać – prysznicem nie oblecisz.

W naszym docelowym mieszkaniu jest jeszcze zabawniej – do sterowania intensywnością strumienia i ciepłem wody jest jeden kurek. To oznacza, że dla wybranej temperatury masz tylko jedną opcję mocy strumienia. Nie będę się wdawała w szczegóły, co to w praktyce oznacza, ale serio – myślę czule o mojej nowiutkiej wannie w Warszawie i kabinie bez merdającej kotarki.

SŁUŻBA ZDROWIA

To hit. Możliwe, że słyszeliście opowieści pełne grozy o cenach tutejszego leczenia. Znam przypadki osób, które lecą do dentysty w Polsce, bo bardziej się opłaca kupić bilet za ocean niż pomaszerować do gabinetu na rogu.

Przyznam więc, że te historie w połączeniu z newsem o bliźniakach spędzały nam sen z powiek – zwłaszcza po tym, jak wygooglaliśmy przykładowe rachunki za podwójny poród. Te bardziej optymistyczne pokazywały “skromne” $30 000, ale były i takie na…ponad $100 000. Yyyy ile, przepraszam?! I czy będziemy spłacać tę kilkudniową przyjemność do końca życia?

Po niezliczonej ilości godzin, pytań, telefonów i analiz doszliśmy do wniosku, że nasze ubezpieczenie MOŻE to w zdecydowanej większości pokryje.

I to “może” dalej jest totalnie niepewne, mimo, że mieszkamy tu miesiąc i sporo tematów już połapaliśmy.

W praktyce – jak to działa tu, gdzie mieszkam?

Idziesz do lekarza. Nie wiesz, ile dokładnie kosztuje wizyta (nie zdradzą tego). Podajesz dane ubezpieczenia i wchodzisz beztrosko do gabinetu. Spędzasz tam…napisałabym “chwilę”, ale nie. Na pierwszej wizycie u ginekologa byłam w sumie 2,5h (z USG, badaniem krwi i rejestracją, ale jednak!), USG połówkowe zajęło…1,5h i w połowie musiałam przekupić małą YouTubem, bo zagroziła, że wychodzi na lody.

Po wizycie dostajesz informację, że prześlą Ci rachunek. Kiedyś. I zapraszają na kolejną, w moim przypadku już za dwa tygodnie. OK, chętnie przyjdę, ale… wciąż nie mam pojęcia, ile mnie ta przyjemność kosztuje. Żyję sobie w błogiej nieświadomości. Może rujnuję właśnie rodzinny budżet i powinnam zawijać się do Polski, póki jeszcze wpuszczą mnie na samolot. A może kwota, którą z palca oszacowaliśmy na dopłatę do porodu wcale nie będzie potrzebna i wydamy ją na podróże plus skromną szosę dla mnie 😉

Dodam, że każde ubezpieczenie działa inaczej, a jest ich tutaj całkiem sporo. Nie ma reguły. Lekarz powiedział mi np., że jeśli chcę mogę zrobić dodatkowe badania genetyczne, które kosztują jakieś $5000. Odpowiedziałam, że zapytam mojego ubezpieczyciela, czy takie pokrywa, na co doktor roześmiał się i odparł, że tego to ja się nie dowiem – póki faktycznie ich nie zrobię i nie dostanę rachunku 😉

Pod tym względem amerykańska służba zdrowia to sport dla ryzykantów. Ciekawe, czy to uroki Colorado, czy standard?

Aaa! Dodam, że do przesłania wyników badań między placówkami używają…fax. Serio, myślałam, że się przesłyszałam. A byłam pewna, że to urządzenie przeszło do historii z walkmanem i dyskietkami…

SUCHE POWIETRZE

Obudziłam się w środku pierwszej nocy jak po studenckiej imprezie – litości, suszy! Kilka kliknięć dalej wiedziałam już, co jest grane – Colorado znajduje się na top liście stanów z niską wilgotnością. Dla mnie oznaczało to początkowo pobudki z kompletnie suchymi ustami i zatkanym nosem, nie mogłam nawet przełknąć śliny, póki nie wypiłam trochę wody. O skórze nie wspomnę – zaczęła wyglądać jak u jaszczurki. Na szczęście miesiąc i kilka peelingów później wróciłam do normalności.

Podobno swoje robi też duża wysokość (1600 m.n.p.m.)  – człowiek oddycha głębiej i wydycha więcej wilgoci. Są też inne, bardziej zabawne konsekwencje mieszkania jedną milę nad poziomem morza – jajko na miękko gotuje się tutaj nie 3, a 4 minuty 🙂

NO TO JAZDA

Ciekawie bywa też na drogach. Fakt, że po wpadce z dojazdem pierwszego dnia nigdy więcej już się tu nie pogubiłam, bo oznaczenia zjazdów są naprawdę widoczne z daleka. Ale jest też kilka sytuacji, gdy jazda autem przypomina dziki zachód. Na skrzyżowaniu, gdzie wszyscy mają STOP obowiązuje zasada “kto pierwszy podjechał, ten pierwszy odjeżdża” i często zdarza się, że stoimy wszyscy, a potem ruszamy jednocześnie. Są też często miejsca, gdzie dwa pasy przechodzą w jeden i poznasz to głównie po tym, że nagle kończy się przerywana linia. Pierwsze kilka razy może być dość mylące, zwłaszcza na autostradzie z sześcioma pasami i masą wielkich aut. Bo tutaj, oczywiście, wszystko musi być wielkie…


ROZMIARY

O tym, że nie widuję tu więcej otyłych ludzi niż w Polsce, już Wam pisałam. Za to jest pełno rzeczy w rozmiarze xxl – czy to w sklepach spożywczych, czy w domach. O ile odkurzacz w naszym pierwszym mieszkaniu to była dla mnie pomyłka (ledwo pchałam tę kobyłę), tak są też plusy. Taka na przykład ogromna pralka i suszarka, które przy (wkrótce) trójce dzieci i sportowych rodzicach generujących dużo prania są jak zbawienie.

A! I naprawdę, zastanówcie się dwa razy jeśli zamawiacie tu coś “large”. Large soup była dla nas nie do przejedzenia na dwie osoby, zostawiliśmy ponad połowę.

Z ŻYCIA PRZEDSZKOLAKA

Gdy mailowałam z przedszkolami, jeszcze z Polski, miałam pełno pytań. Czy wiedzą, jak pracować z obcojęzycznym dzieckiem? W jakich godzinach pracują? Jaki jest ich plan dnia? O to, by pytać o wyżywienie nawet nie wpadłam. Byłam rozpuszczona przez pełne menu w warszawskim przedszkolu: śniadanie, zupa, obiad, podwieczorek. Bo przecież to pewnie norma, prawda?

No nieprawda. Po odwiedzinach niemal 20 przedszkoli w Boulder, Westminster i Denver wiedziałam już: jestem ugotowana, bo będę musiała te obiadki gotować sama. Okazuje się, że w związku z różnymi regulacjami sanepidu odchodzi się od kucharzenia w przedszkolach, a catering byłby tak drogi, że zbyt mocno podbiłby czesne. Dodam, że waha się ono w naszym rejonie od $1 000 – $1 800 za miesiąc. Tyle dobrego, że nasze wybrane przedszkole wymaga przyniesienia jedynie lunchu, przekąski są w pakiecie. Inna sprawa, że te amerykańskie różnią się mocno od polskich. Przykład? Hot dog: tortilla, a w niej banan z masłem orzechowym. 🙂 W planie dnia jest zapis “healthy morning snack/healthy afternoon snack” więc o tym, co się pod tym kryje pewnie Wam jeszcze wspomnę.

Z tego, co jeszcze wyłapałam: nie jest tu tak sterylnie, jak u nas. Dzieci biegają w butach, w czasie wolnym od zajęć mogą swobodnie latać między placem zabaw i salą. To mi akurat niespecjalnie przeszkadza, ale było dla mnie zaskoczeniem, gdy przyszliśmy pierwszego dnia w śnieżycy i kazali małej jakby nigdy nic wejść w kozakach na salę gimnastyczną 😉

 

Przeczytaj też część 1 cyklu Kolory Colorado: co nas tu dziwi, co zaskakuje?

 

Więcej utrudniaczy póki co nie wyłapałam, ale pewna jestem, że gdzieś tam one są, czekając na odkrycie.

Ciąg dalszy nastąpi!

3 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page