top of page

KOLORY COLORADO #1. Co nas tu dziwi, co zaskakuje?

“OK, jeszcze czterdzieści minut i jesteśmy” – pocieszaliśmy się, gdy po 20 godzinach na nogach wsiedliśmy w końcu, trzęsąc się z zimna, do załadowanego po dach auta w Denver. Robiłam za stojak do GPSa, a oczy zamykały mi się same. Droga była prosta po horyzont i, sprawdziłam, miała być taka do końca. “Prooooosto” – ziewnęłam i telefon wypadł mi z ręki. Nie umiałam go wyłowić spod siedzenia. “Jedźmy, przecież tu się nie da zgubić”. Domyślacie się pewnie, jak kolejne kilkadziesiąt minut później dobiło nas odkrycie, że…mieliśmy cisnąć na północ od Denver, a wyjechaliśmy hen za południowe przedmieścia. Bo walcząc z wykończeniem ustawiłam punkt pośredni po zupełnie przeciwnej stronie miasta.

Gdy dotarliśmy do celu próbując się ratować śpiewaniem i opowiadaniem głupot, żeby nie zasnąć, Nadia była już po długiej, relaksującej drzemce z bajglem w ręce. Wpakowaliśmy się do lodowatego mieszkania i po błyskawicznym prysznicu padliśmy do łóżka. Właśnie wtedy nasze wypoczęte dziecko otworzyło swoje oczy i oznajmiło: “Nie będę już spać. Przecież jest dzień!”

Druga w nocy, Boulder, Colorado. Tak się właśnie zaczęła nasza podróż życia 🙂

O tym, jak tu wylądowaliśmy już pisałam. Dziś będzie pierwsza część serialu o Colorado. Temat: to, co tu dziwne, inne i ciekawe. Wybiórczo i wciąż świeżym spojrzeniem, bo jesteśmy w USA dopiero niecałe trzy tygodnie.

ZIMNO? JAAAKIE ZIMNO! Ubiór.

Umówmy się, nie przyjechaliśmy przecież z tropików, a mimo to tutejsze wariactwa pogodowe doprowadzają nas czasem do bezwładu w palcach i zębów szczękających z zimna. Tylko, że…gdybyś spojrzał na ludzi wkoło nas, wyglądamy jak z innej bajki. Poprzebierani.

OK, stopnie Fahrenheita mogą wprowadzać w optymizm kogoś, kto jedzie całe życie na Celsjuszu, bo widzisz takie 25 stopni i jak tu się nie cieszyć? Tylko, że to w rzeczywistości porządnie poniżej zera, a tymczasem zdarza Ci się mijać: ludzi w sandałach. W krótkich rękawkach i/lub spodenkach. Nastolatki z gołymi nogami. Albo, mój ulubieniec, niemowlę bawiące się z zadowoleniem gołymi stópkami i, tutaj mrugnięcie okiem do polskich mam, oczywiście, że bez czapeczki. OMG.

CZASEM SŁOŃCE, CZASEM DRESZCZ. Pogoda.

Ciągnąc ten temat. Wszystko wskazuje na to, że 300 dni słonecznych w roku, o których czytaliśmy z lekkim niedowierzaniem będąc w Polsce, nie są marketingową ściemą. Dzień zaczyna się od cudownego wschodu, który pierwszego dnia kazał mi biec boso piętro wyżej po zewnętrznych schodach, żeby machnąć foto. Potem okazało się, że tak jest praktycznie codziennie 🙂 Słońce mocne i jaskrawe. Ale o niczym nie świadczy, bo…jednego dnia wychodzimy w cienkim, długim rękawie, a drugiego okutani w zimowe ciuchy. Gdy sypie śnieg, robi to z zaskoczenia, solidnie i załatwia temat w kilka minut. Była wiosna, jest zima. Przywykliśmy szybko i lubimy ten pogodowy chaos 🙂 A mała przerzuca się na zmianę z lodów na gorące kakao.


I LIKE YOUR SMILE. Ludzie.

Po wizytach w kilkunastu tutejszych przedszkolach (o czym zaraz, bo tu też było…osobliwie) mamy to, mamy! Dostałam kilkadziesiąt stron do uzupełnienia, w sam raz na jeden z naszych mroźnych wieczorów przy kominku. Jedna z rubryk: różne podstawowe zwroty z miejscem na uzupełnienie, jak mówi na to dziecko. Co było jednym z pierwszych? “I like your smile” ;-D

Tak tu jest. Nieznajomi nas zagadują, ucinamy sobie krótkie rozmowy z obcymi na ściance wspinaczkowej, czekając na pociąg, czy gdzieś w sklepie. Gdy mijamy na szlaku ludzi, co rusz zbieramy uśmiechy – OK, wiem, że to do Nadii, ale wciąż 🙂 Już nas nie dziwi, że agentka nieruchomości po jednym dniu spędzonym razem czule nas ściska, a kasjer pyta, czy udało się nam kupić wszystko, czego potrzebujemy, po czym opuszcza ze spokojem swoje krzesełko, żeby szukać wiórków kokosowych bez cukru 🙂

STRASZENIE BURGEREM. Jedzenie.

Co słyszeliśmy najczęściej przed wyjazdem tutaj? Coś w stylu “Uuuu, Stany. Tu wszyscy są grubi, będzie ciężko z jedzeniem!”. Na studiach wybyłam na Work&Travel do Nevady i OK, do dziś pamiętam sloppy joe i macaroni&cheese. Albo to kwestia minionego czasu, albo konkretnego stanu, ale…jest bardzo OK!

Restauracje. OK, było mi nie do śmiechu, gdy pierwszego dnia wylądowaliśmy w jakiejś sieciówce z laseczkami w majtkach udających spodenki. I dzień później, gdy kobieta pomagająca nam z formalnościami zabrała nas na jedzenie “idealne dla dzieci”, gdzie Nadia odsunęła całą swoją tacę i wyjadła mi jedynie pomidory z sałatki. Ale potem było już tylko lepiej. Pyszne meksykańskie smaki, świeże i pełne warzyw azjatyckie dania i stek, po którym Przemek ze wzruszeniem w głosie oświadczył, że lepszego nie miał jeszcze w ustach 😉

Chodźmy teraz do sklepu. Zła wiadomość? Chleb żytni na zakwasie po prostu tu nie istnieje, żeby kupić kakao czy syrop klonowy bez cukru musiałam urządzić mini-polowanie, a poszukiwania kasz skończyły się na quinoa i zdziersko drogiej organic-jaglanej.

Dobra wiadomość? Warzyw jest na potęgę – łącznie z tymi, które muszę dopiero wygooglać, bo nie wiem, jak się je obrabia 🙂 Praktycznie w każdym markecie jest mnóstwo opcji organicznych, wnioskuję że mają tu na tym punkcie lekkiego bzika. Jemy kalifornijskie truskawki i arbuzy słodkie, jak latem. Topowym mięsem jest tu wołowina, co mi pasuje, bo muszę podkręcać żelazo z dedykacją dla bliźniaków 🙂 Mam też już swój ulubiony sklep, gdzie dział z orzechami/bakaliami doprowadził mnie do lekkiej euforii, a widok ogromu świeżych owoców morza uspokoił: jesteśmy kulinarnie uratowani!

Ale najlepsze jest to, że jak na sportowe miasto przystało, mają tu często całe dłuuugie sekcje z “trail snacks” i mnóstwem opcji zdrowych batonów i innych słodkości ze wzorowym składem. Moją zgubą są…nachosy na tłuszczu z awokado, mamy już za sobą dwie paczki i muszę omijać je wzrokiem, żeby nie ładować ich do koszyka przy każdych zakupach 🙂


DZIKI ZACHÓD. Przedszkola.

To był top na naszej liście. Chcieliśmy najpierw upolować przedszkole dla Nadii, a potem szukać w jego okolicy docelowego apartamentu. Wizyty poumawiałam jeszcze w Polsce i już kilka godzin po przyjeździe dzwoniliśmy do pierwszych drzwi.

Widzieliśmy pełną paletę opcji. Od szaleńczo drogich Montessori, gdzie dzieci same kroją sobie paprykę na lunch, po kameralne miejscówki z totalnie domową atmosferą. To, co w Boulder jest chyba normą (albo tylko na takie trafiałam) – opieka do max. 3:30 i brak wyżywienia. Zbladłam.

Po przedszkolu, gdzie z placu zabaw do sali trzeba było przebiec kościelnym korytarzem pełnym figurek świętych i kolejnym, gdzie hodowali kury i było to czuć aż od wejścia, wylądowałam w ostatnim, które uzmysłowiło mi: nie będziemy mieszkać w Boulder.

Spędziłam tam 1,5 godziny. Było…ezoterycznie. Ucięłam sobie rekordowo długą rozmowę z jedną z opiekunek w jej gabinecie, trzymałyśmy się za ręce w ramach jednego z ćwiczeń, aż w końcu lekko już zahipnotyzowana klimatem zostałam poprowadzona do sal. Był to “dzień świec”. Oook, whatever 🙂 Niemowlaki trzymały je w łapkach i próbowały podgryzać, starszaki siedziały cicho jak makiem zasiał i wpatrywały się w nauczycielkę, która śpiewała coś, odpalając kolejne świeczki. Uwierz, wszystko to było supermiłe i…superdziwne. Pod koniec kobieta wtarła mi w ręce olejek, którym traktują podobno codziennie dzieciaki i którego zapach doprowadzał mnie do szału 😉 Gdy wsiadłam z powrotem to auta i Przemek zapytał, jak było, po prostu nie miałam słów. Nie wiem, kto był w większym szoku – ja czy on, że siedzę cicho, choć zwykle ciągle coś nawijam 😉

Gdy po tym wszystkim trafiłam, lekko zrezygnowana, na przedszkole na przedmieściach Denver i zobaczyłam wielką salę do eksperymentów, równie dużą gimnastyczną, a do tego nareszcie prawdziwy plac zabaw i biblioteczkę z książkami – przepadłam. Mamy to!

DOG SPA, DOG PARK, DOG TRAIL. Psy vs. dzieci. 

Moje wrażenie? W zestawieniu psy vs. dzieci, te pierwsze zdecydowanie tu wygrywają! Widzimy ich pełno. Przy szlakach są oznaczenia, na które z nich można zabrać psy, a kompleksy apartamentów chwalą się parkami, wybiegami, a nawet…psim SPA. Dodam, że praktycznie na żadnym nie widzieliśmy placu zabaw dla dzieci. Odetchnęłam, gdy okazało się, że do mieszkania które wybraliśmy przylega park z PZ 🙂 Gdzieś muszę zmęczyć te moje złotko, żeby nie walczyć dzień w dzień do 22:00 z jej usypianiem.

PUSTA CHATA. Apartamenty. 

Tak się złożyło, że wszystkie te, które oglądaliśmy – z wyjątkiem jednego – wyglądały po prostu jak swoje lekkie modyfikacje. Norma to beżowe dywany w pokojach i bliżej nieokreślony beż na ścianach. Wszędzie są też wanny z prysznicem. Na dodatek takim, który nie ma węża, więc doprowadza mnie do szału jego używanie. Nie ma opcji, żeby umyć włosy bez moczenia się w całości. Wrrrr 😉  A, i “najlepsze” – zazwyczaj mieszkania są wynajmowane…puste. To, co dostajesz, to jedynie wyposażenie kuchni i łazienki.

Dobre z kolei jest to, że basen i sala fitness otwarte 24h/dobę to tutaj bardzo częste udogodnienie, więc moje treningi po tym, jak pojawiają się twixy są oficjalnie uratowane 🙂


SAMI SWOI. Sport.

Przebieram już nogami, gdy to widzę: grupy na szosówkach, osoby w każdym wieku biegające po górskich szlakach, reklamy jogi na świeżym powietrzu, zatrzęsienie sklepów sportowych, rowery zimowe, biegówki, narty, snowboard. Mijam ludzi, którzy mają czapki lub bluzy z tutejszych ultra. Choć moje trenowanie póki co jest czysto symboliczne, czuję, że lepiej trafić nie mogłam. A te miejscówki na wspin, bieganie czy spacery… Chciałoby się pójść do tego, kto zdecydował że biuro Przemka będzie akurat tutaj i porządnie go uściskać 😉 Te hormony…


***

Właśnie odkryłam, że ten tekst zrobił się długi jak nasza podróż i mam spore wątpliwości, czy ktokolwiek dobrnął do finiszu. A może są tu jacyś długodystansowcy i wytrwale dotarli do końca? 🙂

Zostańcie ze mną, a zabiorę Was w wiele miejsc, bez konieczności wydawania PLN na bilet do USA 🙂 Ciąg dalszy nastąpi!

1 wyświetlenie

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page