top of page

DROGA DO BOULDER 70.3. Co tu się wyrabia?

Coś mnie napadło. Jedyna droga do garderoby to ta przez pokój, gdzie śpią Twixy. Ryzykując wszystko, wzięłam hiperwdech i zaczęłam żmudne skradanie, przerywane powoooolnym naciskaniem klamek. Do tego szszszszszsz. Jestem. Damn, nie sięgam. Na palce. Prawie…widzę…DUP. Wybaczcie brak finezji, ale to było klasyczne dupnięcie – oberwałam po głowie knigą z planami triathlonowymi, przekartkowałam, pokalkulowałam i – oł jea, niech żyje kobieca intuicja: zostało mi dokładnie 20 tygodni do startu, czyli tyle, na ile rozpisane są treningi. Improwizacja. Elastyczność. Zwroty akcji. Te hasła rodem z muzyki, CV do korporacji czy filmu akcji opisują jak znalazł mój projekt pt. Z Motyką na Słońce, czyli Natka-matka-Polka-biegaczka chce zrobić skok w bok w postaci triathlonu na 70.3 mile = 113 bitych km.

Te 20 tygodni przed to dobry moment, żeby uwiecznić tu główne założenia planu, który pojęcia nie mam, czy zadziała. Nie angażując w przygotowania trenera jestem świadoma, że ryzykuję, ale też wierzę, że ten dystans ma dla mnie sens. Serce mówiło: MARATON, ale wiedziałam, że nie przygotuję się na <3:20 w obecnych okolicznościach przyrody, a mam na myśli 10 miesięczne bliźniaki, z którymi spędzam całą dobę, a nasze rozstanie zajmuje max. 2h, bo ku oburzeniu naszej pediatry jesteśmy tak daleko od przesypiania nocy, jak ja od nazwania siebie ogarniętą triathlonistką. Dystans 70.3 uznałam więc za pomysł wręcz genialny, bo jest dla mnie wielkim sportowym wyzwaniem, co nakręca do działania, ale też nie mam presji na żaden konkretny wynik i samo ukończenie będzie dla mnie zaszczytem i radochą. Nie byłabym sobą, gdybym nie miała zakusów na konkretne cyferki, ale przysięgam, że płakać nie będę nawet, jeśli słońce, pagórki lub jedno i drugie tak mnie dojadą, że moje tempo zrobi się czysto rekreacyjne. OK. Do brzegu, Nat, bo jak tak samo będziesz kluczyć w jeziorze, to zostaniesz sama na jego środku.

Boulder 70.3 2019. Początek sierpnia. Jak się do tego przygotowuję?

FAKT NR 1. SAMA.

Z pełną świadomością, że trener dużo by mi pomógł, ale….szczerze? Nie chcę już mnożyć kosztów na jednorazową przygodę, mam ochotę przetestować nieco siebie, a poza tym naprawdę czuję, że sztywny plan frustrowałby i mnie i potencjalnego treneiro – pod tym względem, że zwyczajnie nie jestem na etapie, gdy mogę być przykładną trenującą. Choć bliźniaki nie są moim rodzicielskim debiutem i z Nadią u boku/w wózku/pod pachą przygotowywałam się do wielu biegów; teraz sytuacja jest delikatnie mówiąc bardziej wymagająca. Do potęgi trzeciej – ten tekst sponsoruje cyferka 3 😉

FAKT NR 2. ZROBIŁAM POCIĄŻOWĄ BAZĘ.

Mój plan był i jest prosty. Biegam, od 4 miesiąca życia dzieci, co na ten moment daje mi już prawie pół roku, ale nie myślcie, że taki ze mnie chojrak. Początki były podłe, ja słaba tak, jakbym nie biegała od gimnazjum. Zakładam, że są dziewczyny, które po aktywnej ciąży (i okresie przed nią) wracają do aktywności gładko i Jakby Nigdy Nic; ale u mnie kompletnie tak nie było. Gdy 1szy raz weszłam do basenu (w celu schłodzenia się, bo na ruch nie miałam jeszcze odwagi) łzy stanęły mi w oczach – czułam, jakby ktoś, robiąc cesarkę oddzielił ode mnie 1/3 mojego ciała i sprawił, że czuję ją jak obcą. Pierwsze testowe bieganie było falstartem i przeszłam do marszu szybciej, niż mogłabym przypuszczać. Porcjowałam, testowałam, dawałam sobie czas, wzmacniałam się. W końcu poszło. W skrócie więc: od 4 miesiąca po ciąży zaczęłam truchtać z dziećmi w wózku, a kilometraż zależał nawet nie tyle od mojej formy, co nastroju maluchów – początkowo wytrzymywały w wózku jedynie jakieś…10-15 minut. Potem alarm, syrena, byle do domu 😉 Gdy to piszę doszliśmy do 1.5h tolerancji na wózek, więc nasz wspólny max. to 16km. Rewelacja, patrząc z perspektywy czasów, gdy nie dawałam rady okrążyć osiedla bez okrzyków z gondoli. Także mój krok nr 1 to była BAZA: po prostu regularnie coś robiłam. Przez „coś” rozumiem: bieganie z dziećmi, bardzo rzadkie wyjścia na bieżnię, żeby zrobić samotny bieg z narastającą prędkością, treningi na szosie w głównej mierze na trenażerze, rekreacyjne pływanie w przydomowym basenie i wzmacnianie przeplatane bardzo krótkimi sesjami jogi. W tej rutynie trwałam do momentu; kiedy to postanowiłam wspomóc się kierunkowo planem z książki Matta Fitzgeralda na 20 tygodni przed startem.

FAKT NR 3. ODPALIŁAM PLAN.

Po przejrzeniu wszystkich jednostek treningowych wymyśliłam sobie, jak mniej więcej mogłabym je realizować. I tak: bieganie w komforcie oraz proste akcenty dalej robię w ciągu dnia z wózkiem – choć tęsknię już do samotnego biegania jak wariatka, to a) nie chcę trenować po 23:00, a dopiero wtedy mam zwykle czas b) tyle, ile się da chcę zrobić w ciągu dnia, żebym nie musiała każdego wieczoru przeznaczać na sport

bieganie szybkie robię na bieżni, późnym wieczorem, ale z utęsknieniem czekam na wiosenno-letnie dni, gdy dłużej będzie jasno i wyjście na samotną przebieżkę stanie się bezpieczne = kojoty wychodzą zwykle po zmroku – raz w tygodniu, w weekend wymykam się na jakąś samotną jednostkę i pewnie będzie to bieganie lub rower – o tym puncie mój mąż jeszcze nie wie 😉 – rower kręcę w zdecydowanej większości na trenażerze, gdy dzieci już śpią – choć tutaj też liczę na dłuuuuugie wieczory, które pozwolą mi wyrwać się na normalną przejażdżkę zakładki robię w wersji trenażer – bieżnia lub trenażer/rower na siłowni podczas drzemki dzieci + bieg z wózkiem – i tutaj ponownie wiem, jak nieidealne jest to rozwiązanie (KOCHAM sport na dworze, ale jest jak jest i już) pływanie ograniczam do minimum – to punkt, którego szkoda mi najbardziej bo OGROMNIE mam ochotę na trening z trenerem, zagłębienie się w technikę, przyspieszenie. Być może coś się jeszcze zmieni, dzieci nieco spuszczą z tonu 😉 i będę mogła coś zmienić, ale póki co muszę odsunąć na bok moje pływackie aspiracje i bazować na tym, co już umiem. Jestem bardzo wytrzymała pływacko, najdłużej pływałam 3 godziny ciągiem kraulem i przerwałam tylko dlatego, że byłam już głodna ;-), więc dystans nie jest dla mnie problemem, natomiast robię to wolno, bo jestem samoukiem. W wodach otwartych trzymam tempo ok. 2:10/100m i choć wiem, że prawdopodobnie trening pod czyimś okiem dałby mi tutaj realny efekt, to być może nie będę mogła się o tym przekonać. Uznałam więc strategicznie, że swój czas i energię przesuwam na rower, w którym najwięcej można ugrać, a którego nigdy nie trenowałam i jest dla mnie największym wyzwaniem – zwłaszcza, że to 90km, a ja w swoim życiu przejechałam ciągiem max. 45km – i to na innym triathlonie 😉 – w międzyczasie wzmacniam się robiąc przeróżne ćwiczenia i rozciągam się, czyli klasyka i nie ma tu co więcej dojaśniać

FAKT NR 4. ROŚLINNIE.

Ci, którzy oglądają mnie na Instagramie nie wierzą, ale zapewniam: nie lubię gotować. Ale lubię mieć energię, czuć się lekko, nie chorować, mieć gładką cerę i tak dalej, więc nie ma zmiłuj i jako, że nie wyszłam za mąż za domorosłego Masterchefa – spędzam x czasu w kuchni. Żeby nie było nudy, działam zgodnie z #cośnowego i od pewnego czasu moim eksperymentem stała się kuchnia wegańska. Wegetarianką byłam już ładnych kilka lat i mięso jadłam tylko w sytuacjach bez wyjścia. Stany sprzyjają weganom (moja miłość do serów skutecznie tutaj wygasła) i tak oto, nawet nie wiem kiedy, zaczęłam jeść roślinnie. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że w końcu pomysły same przychodzą mi do głowy, gotuję często bez przepisów, dania przygotowuje się szybciej bez obróbki mięsa, a ja czuję się po nich lepiej i lżej – po mięsie notorycznie mnie „suszy”. Po około miesiącu gotowania w 100% roślinnie uznałam, że to będzie ciekawa nakładka do moich przygotowań i w ten oto sposób postanowiłam, że przygotuję się po wegańsku. Jeśli będzie Was ciekawił ten temat, rozwinę go w osobnym tekście – jest tu trochę niuansów, zwłaszcza dla osób trenujących, bo jedzenie w ten sposób nie polega jedynie na eliminacji (produktów odzwierzęcych), ale też na dodawaniu, zastępowaniu, uzupełnianiu.

Bardzo możliwe, że Ci z Was, którzy znają się na temacie przeczytali tę strategię z lekkim politowaniem. Ja wiem. Ja rozumiem. Ale to kompromis, który wynika ze skrzyżowania moich sportowych potrzeb z punktem życia, w jakim jestem. Mogłabym odpuścić ten sezon, ale jestem w USA jedynie tymczasowo, a start w Boulder znanym ze sportu to coś, czego odmówić sobie nie mogę – nawet, jeśli dobiegnę gdzieś na szarym końcu, a gdy wyjdę z wody, to wyżyłowani triathloniści będą już w 1/3 roweru. A jaki jest Twój duży cel na ten rok? Jak Ci idzie z realizacją?

1 wyświetlenie

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

WYSZŁAM NA MIASTO, a tam życie

….w pępku Wwy. Sobie tętni. Idę środkiem, jak w bańce, jak w bajce, niewidzialna. Adidasy nie brzmią na tym zgrzanym chodniku, jak powinny, nie ma stuk-stuk-stukstukstuk. W tej trattorii na rogu włosk

bottom of page