top of page

Jestem w lesie, czyli o kryzysie tożsamości

Zaktualizowano: 4 sty



Na blogu hula wiatr. Nie że chwilowy przeciąg. Zamknęłam okno w przeglądarce z „Run with Mum”, zatrzasnęłam wręcz, tak z buta. Dalej przychodzą tu ludzie, Google ich do mnie ściąga. Niby taki mądry, a nie sczaił, że impreza już od dawna się tu nie kręci 😉

Czy Ty wiesz, że pisałam bloga jeszcze na Filipince?? 😀 No, kto Filipinkę pamięta? Biegłam do sklepu na osiedlu po śmietanę 18% i za drobniaki brałam nowy numer.

Czasem kartkowałam już na dworze, szybko szybko, bo w środku był jakiś hit, PSYCHOTEST!! na przykład. Wiatr przeszkadzał, przerzucał kartki, a ja kminiłam, czy wybrać odpowiedź szczerze czy nieszczerze, ale taką, żeby mi się na końcu posumowały punkty do fajniejszego werdyktu.

Filipinka papierowa zaczęła się staczać i rewolucja, bo wszedł net, i to nie taki ze skrzeczącym modemem, którego musiałam zagłuszać kaszlem, żeby tata nie usłyszał, że znów włażę.

Lecz taki stały. Stałe łącze, uuu. I się mogłam łączyć jak dusza zapragnie, a pragnęła wiele, więc w nastoletnim rozpierdollo w głowie popełniałam bloga na tej Filipince późnymi nocami, natchniona emocjonalną huśtawką. Która się rozbujała jeszcze mocniej, gdy bloga namierzyli jego bohaterowie i zrobiła się z tego gruba zawierucha na pół LO. 😉

Kurz opadł. Latka minęły. Tak jak dwuznaczne teksty i teksty bardzo wprost, rzucone gdzieś po winie, po nocy zarwanej nad logarytmami, żeby zaliczyć koniecznie na 5.

Poodkochiwaliśmy się. Chłopcy, których wtedy kochałam (nie, że naraz, lecz w niedługich odstępach), teraz mają żony, a na fejsie głównie sesje z dziećmi lub już tylko alerty o urodzinach. Ustatkowaliśmy się, o, tak się mówi.

Kiedyś bujaliśmy się od portu do portu, od klubu do klubu, od sesji do jakiejś nowej obsesji.

Teraz jest spokojniej i monotonniej i bywa, że wieje nudą. Ciężko oddzielić, czego się serio chce, a o czym się tylko gada, lecz nic się z tym nie robi.

Niektóre zajawki się przeterminowały. Ktoś nas pyta, co lubimy robić i strzelamy, że „łazić po górach”, że rysować, czytać, tylko czy faktycznie?

Czy może to już nieaktualne, bo w górach nie byliśmy od sylwestra na studiach, a książki kupujemy tylko na wystawkę? I lubimy tylko tę myśl, że te rzeczy lubimy, ale wcale ich już nie robimy?

Mnie wywiało za ocean, potem przywiało z powrotem do Polski i coś mocno gruchnęło. Nazwałam to sobie kryzysem tożsamości, mądrze, tylko nie wiem, czy poprawnie.

„Jestem w lesie”, powiedziałam ostatnio na głos łażąc po moim upiornie ponurym lesie. Dziesięć kroków i stop, bo pies niucha. Stoję więc, kwitnę, zmieniam kierunek, idę parę kroków i znów opór na smyczy, stop.

Jestem w lesie.

Kręcę się między ścieżkami. Skręcam w jakąś, ale zaraz panikuję, że to zła i robię wycof i wracam do punktu wyjścia i fantazjuję, czego to ja bym nie zrobiła, czego to ja bym nie osiągnęła, gdybym nie… no właśnie, co? Gdybym jednak nie panikowała?

Komu mam zgłosić reklamację, skoro z wiekiem miałam być mądrzejsza, a zaczęłam podważać wszystko, co wiem o świecie i sobie, a spontaniczna ja zmieniła się w Odpowiedzialną, Kalkulującą i Rozważającą n+ opcji?

No. 😉

Kryzys tożsamości, według mojej definicji, jest wtedy, gdy Cię wywieje do takiego lasu. Przeszłość się wydaje jeszcze świeża, jeszcze się tli. Przecież niedawno się… (i tu sobie wstaw swoje: się chodziło po górach, się rysowało, się czytało). A teraz się przestało. I z jednej strony się tęskni za tym, co było. I się wie, którędy do tego wrócić. Ale się stoi na środku i się drepcze jak z niuchającym psem na krótkiej smyczy.

Mój kryzys tożsamości się odpalił, gdy z amerykańskich przedmieści rodem z Desperate Housewives wylądowałam centralnie w warszawskim środmieściu. Były Rocky Mountains, a się zmieniły w biurowce i wieżowce.

Odpięły mi się wrotki. Zamiast tego biegałam na metro. Otwierałam kalendarz dziesiątki razy, bazgrząc postanowienia, ciągle te same. Że oto wrócę do siebie. Będę robić rzeczy, które są MOJE, które mnie zrobiły i które w sobie kurrrrde kochałam.

Panikuję, bo gdy znów otwieram ten kalendarz, widzę te dziury. Te strony, gdzie miało się dziać, i coś się pewnie działo, ale za cholerę nie pamiętam co.

Na blogu hula wiatr. Pamiętam, jak powstał, blog, nie wiatr. 😉 Moja psycha też była wtedy w lesie. To było 8 lat temu i prawie mnie coś przejechało, bo przebiegłam na czerwonym, a na warszawskiej Woli się takich rzeczy w godzinach szczytu nie robi.

Mój mózg był zdechłą rodzynką, bo przy małej Nadii się nie spało. Ale wydusił z siebie taką myśl, chyba pod wpływem adrenaliny, gdy mi autobus prawie przejechał po piętach, ZRÓBŻEŻ W KOŃCU COŚ, ŻEBYŚ BYŁA ZNÓW SOBĄ, DZIEWCZYNO.

Wiedziałam już, że wiele rzeczy NIE zrobię, bujając pół dnia moje małe bobo. Ale zostawiłam sobie bieganie i pisanie, bo to był mój zestaw MINIMUM, moja apteczka pierwszej pomocy, żeby się nie wykrwawić z mojej tożsamości po prostu.

I tak wtedy zrobiłam. Ale to już czas przeszły, to znaczy…

Biegać biegam, ale bez planu i ambicji (nie mówię, że to źle. mówię, że tęsknię za inną jakością). Pisać piszę, ale dla Klientów, nic dla siebie. Zablokowało mnie na amen i mnie to dusi, za każdym razem, gdy znów otwieram ten zasrany planer, a tam znów jest ten wyrzut, to „PISZ!!!”.

Ale kryzys tożsamości to dla mnie jeszcze coś. To ten stan, gdy Cię oświeca, że nie wiesz, na czym siebie zbudowałaś i na czym się podparła Twoja pewność siebie.

Bo ja moją oparłam na rzeczach przemijalnych i to jest fatal error. W szkole była prosta sprawa, ciągle jakieś rankingi, wystarczyło trzymać się kurczowo szczytu i nie dać się zrzucić. Nastoletniość dała nowe opcje. Można było sobie mierzyć „popularność” i się w niej pławić, bo to była waluta. Skoro „popularna”, to dużo warta, a jak!

A gdy znikają paski na świadectwie i listy z punktami z egzaminu i można się ścigać co najwyżej na LinkedInie, ew. likami na Insta czy w amatorsko-sportowych zawodach, to człowiek może zwątpić. I się poczuć skołowany. Bo ma 30+, zasady gry się zmieniły i wie się już, że wygrany jest ten, kto się po prostu czuje szczęśliwie ze sobą. Bez presji ścigania, i to z ludźmi, którzy nawet nie wiedzą o twoim istnieniu.

Ten tekst ciężko czytać. Jak to możliwe, że tu jeszcze jesteś?? 😉

Jest egoistyczny. Nie odpowiada na żadne „potrzeby użytkownika”, nie ma żadnej „wiedzy eksperckiej”, nagłówków, słów kluczowych ani struktury.

Jest tu tylko po to, żebym przestała widzieć tak dobitnie, że dawno nie pisałam.

Ale wcale się nie zdziwię, jeśli ktoś w tym chaosie słów znajdzie jakieś o sobie. Już ja Was znam (i TAK, za Wami też tęsknię i nie wiedziałam kiedyś, że można tęsknić za energią „ludzi z internetu” :)).

Dziękuję, że tu jesteś.

I tu powinien być happy end i wyjście z lasu w rytm wzniosłej muzyczki, przy której aż oko się szkli, a serce wzrusza, ale już ustaliliśmy, że to nie ameryka.

Także buźka z mojego lasu. Trochę się jeszcze pobujam, ale może mnie tu czasem przywieje. Jedyne, czego teraz chcę, to wrócić do stanu wracania do siebie.

Mam nadzieję, że Ty się sobą czujesz i wszystko gra. Że czytasz to, myśląc „no ja nie wiem, co ona tu pierdoli, tego się przecież nie da czytać”.

With love from the woods, Wasza N.

44 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

WYSZŁAM NA MIASTO, a tam życie

….w pępku Wwy. Sobie tętni. Idę środkiem, jak w bańce, jak w bajce, niewidzialna. Adidasy nie brzmią na tym zgrzanym chodniku, jak powinny, nie ma stuk-stuk-stukstukstuk. W tej trattorii na rogu włosk

ROZWAŻNA CZY ODWAŻNA? List do dziewczynek.

Wsunęła stopy w buty i poleciała nosem prosto w dywan. – Mamo! Są złączone, złączone, złą…… – rozpacz razy milion. Wybiegłam jak z kadru słabej komedii, z nożyczkami w jednej ręce, tuszem w drugiej.

bottom of page