top of page

DROGA DO BOULDER 70.3 – 6 tygodni do startu i (oby) mety

Gdy tak o tym myślę, przygotowania do 70.3 przypominają mi te do ślubu. Rozciągnięcie w czasie i bipolarne emocje. Inwestycje, które niekoniecznie są logiczne, ale serce się do nich wyrywa 😉 Z tym, że projekt tri jest nieporównanie bardziej samotny niż droga do ołtarza. Na czym stoję 6 tygodni przed i czy może być z tego happy end?

To tylko zwykły start, ale dla mnie ma wiele wymiarów. Od początku miał być dla mnie motywatorem na ciężkie chwile, które wiedziałam, że uderzą i uderzać będą regularnie. Odległość od Polski i wszystkiego, co się z nią wiąże jest zaporowa, a uroki emigracji lubią się pojawiać falami. Czasem klnę na to, co, amerykańskie, kręcę się po mieszkaniu i gdakam, że w Polsce to, w Polsce tamto. Czasem – bo jednak po 1,5 roku byciu tutaj to już dla nas żadna nowość, ale trenować na pewno byłoby łatwiej “w domu” – gdziekolwiek on teraz nie będzie.

Mam takie wybitnie wyraźne wspomnienie ze szpitala, gdy dzieci przyszły już na świat, a ja byłam kompletnie kopnięta od adrenaliny, bólu, ulgi, szczęścia i setek innych mocnych rzeczy – w tym pewnie i znieczulenia. Droga do łazienki zajęła mi całe wieki, ale uparłam się, że marzyłam o moim orzeźwiającym żelu do twarzy 😉 Gdy już się doczołgałam, co było wysiłkiem porównywalnym do 32km maratonu, spojrzałam w lustro, wzięłam hiperoddech i powiedziałam sobie w głowie, że OK, spokojnie, ale właśnie muszę zejść na ziemię i wykasować szybkim BACKSPACE to, co sobie na “po urodzeniu Twixów” zaplanowałam, bo oto jestem dziewczyną na końcu świata (ach, być jak Martyna ;-), której w głowie dalekie dystanse, a tymczasem przypomina wielorybicę z dwoma maleńkimi wielorybkami.

…których obsługa, mimo wszystkich przejść przy klasycznej high need baby N, przerosła mnie już w pierwszych godzinach. Pojęłam to już pierwszej nocy, gdy dzwoniłam do położnej coś koło 3 prosząc, żeby przyszła, bo duet zsynchronizował się w krzyku, a ja Kompletnie Nie Ogarniam.

OK, bo odpływam. Taka ze mnie teraz “triathlonistka” 😉

Ten triathlon stał się więc moim motorkiem, gdy miałam ochotę chlipać, paść na twarz i zostać tam choćby godzinę w spokoju lub pakować walizki do Polski. Z perspektywy czasu myślę, że w ten roli był genialny i pomógł mi zachować względną trzeźwość umysłu w często gęsto gorrrącej sytuacji.

Podejrzewam też, że mało kto AŻ TAK DŁUGO przygotowuje się do 70.3 – w końcu dystans nie jest zabójczy, a limit czasu dość łaskawy. Dla kogoś bardziej doświadczonego te moje wielomiesięczne bujanie się może być dość komiczne; ale prawda jest też taka, że daleka jestem od “normalnego trenowania” tak bardzo, jak od biegowej formy sprzed ciąży.

Hm, może bym to jakoś zgrabnie uporządkowała, żeby nie utopić Was w morzu moich sportowych myśli 😉

ORGANIZACJA

Jest ciężko, ale jest. I jest łatwiej, niż przypuszczałam, choć łatwo nie jest 🙂

Podejrzewam, że różnica wynika z poziomu. W maratonie szło mi nieźle i żeby wycisnąć z siebie więcej, potrzebowałam mocniejszych bodźców. W triathlonie jestem raczkującym bobasem (mimo spontanicznych startów, – relacje do nich załączam na końcu tekstu) , stąd też moje treningi nie są aż tak obciążające jak te przedmaratońskie. Do dużych objętości przywykłam (choć nigdy nie musiałam spędzać tyle czasu biegając, co teraz kręcąc na rowerze). Triathlon daje ge-nial-ne urozmaicenie, dzięki czemu lecę praktycznie bez kryzysów (fizycznych, bo z psychicznymi jest mi nieco bardziej po drodze, ale o tym potem). Właściwie każdy trening jest dla mnie ekscytacją, bo samo wkomponowanie go w dzień lub (niestety) noc już jest dla mnie osiągnięciem. Stąd też kompletnie nie chodzi mi po głowie przerywanie w trakcie, poddawanie się czy inne takie. Gdy już MOGĘ, to wycisnę z tego ILE TYLKO MOGĘ.

Nie znaczy to, że lecę pod linijkę z planem, bo: zęby. nadal nieprzespane noce. mamodzisiajniezasnęwwózku. mamodzisiajniezasnęgdytatamnieuspokaja. Moja codzienność to robienie prowizorycznego core z chodzącymi po mnie bliźniakami, bieganie z 35kg wózkiem, kręcenie na trenażerze po 22 lub później i budzik szeptający o 5:20, jeśli chcę się wymknąć na pływanie.

TRENING

Mówiąc wprost – decydując się na start chciałam zrobić to minimalnie wysysając nasz rodzinny budżet. Szosa, trenażer, sama opłata startowa…i pełno drobiazgów; to wszystko posumowane potrafi doprowadzić do zawrotu głowy i finansowej upadłości 😉

Uznałam więc, że skoro i tak nie jestem w stanie trenować “normalnie” i na pewno nie dam rady podążać za rozpisanym planem; przygotuję się bez dodatkowych kosztów w postaci trenera, któremu co drugi dzień tłumaczyłabym, dlaczego znów musiałam coś pozmieniać.

Przez tę decyzję na pewno nie zrobiłam tyle, ile zrobić bym mogła; błądziłam, marnowałam na swój czas, zaliczałam puste przebiegi i nielogiczne jednostki…Skupiłam się na tym, co znałam – próbach odbudowania biegowej formy (przy jednoczesnych komplikacjach fizjoterapeutycznych, które mam do dzisiaj) i ogólnej wytrzymałości.

Jak to u mnie bywa, szło pod górkę. Waga spadała baaaardzo powoli – do tego stopnia, że przy wizycie podpytywałam lekarza, czy aby na pewno cesarka poszła po planie, czy może coś mi zaszyto 😉

W ciąży w ogóle nie biegałam, więc nie wpadłam w grono dziewczyn, które po porodzie mają szaloną superkompensację i po pewnym czasie pociskają szybciej, niż kiedykolwiek wcześniej.

Robiłam losowe treningi z ZWIFTa, biegałam co popadnie, pod dyktando dzieci; pływanie było raczej formą późnowieczornego relaksu. Przekopałam się przez plany treningowe i dwie książki, ale pytań miałam coraz więcej – i żadnej osoby, która mogłaby na nie odpowiedzieć.

Zaczęłam myśleć o trenerze na ostatnie trzy miesiące i, jak to bywa z siłą przyciągania, odezwała się do mnie Ola – Biegająca Bio Mama (jeszcze raz dzięki!) pytając, czy nie chciałabym spróbować treningów z i-Sport. Nie rozkminiając już dalej, poszłam w to i odetchnęłam ogromnie, nie musząc dzień w dzień myśleć, co by tutaj dzisiaj potrenować i jak to skomponować.

SKOK W BOK: Tanie tri.

Choć mieszkam w sportowej krainie, a dosłownie pod oknem przemykają mi co chwilę biegacze (często bez koszulek i o rzeźbie Apollo) i kolarze, postanowiłam przejść na startowy celibat.

Jedyne, na co się skusiłam to półmaraton pół roku po porodzie, dla zabawy i z sentymentu – rekord Twixów to 15km w wózku, więc wyrwałam się ten raz jedyny na samotną przebieżkę, która zajęła mi coś koło 1:52 = tempo mocno rekreacyjne i dalekie od wyniku 1:35-1:40, które było już moją “normą”.

Plan był taki, że kolejny raz przypinam numer startowy na docelowe 70.3, ale uznałam to za wielkie ryzyko i gdy to piszę jestem kilka dni przed olimpijką – Boulder Sunrise Triathlon.

Czeka mnie więc lada moment testowe 1500m w wodzie, 42.5 km na rowerze i 10km biegu i ten start może mnie uspokoić lub pozbawić mnie złudzeń co do planów na pokonanie 70.3 poniżej 6 godzin.

PŁYWANIE

Kochane ty moje pływanie, zepchnięte na trzeci plan…

W USA basen na osiedlu (otwarty) to norma. Wyglądało obiecująco i to w takim właśnie przybytku chciałam robić – choćby prowizoryczne – treningi. Okazało się jednak, że godziny otwarcia praktycznie mi to uniemożliwiają, więc żeby popływać muszę wstać bladym świtem, wymknąć się na bezdechu i palcach oraz cisnąć na basen kryty.

…co w Warszawie było DUŻO prostsze. Lekko mnie zaskoczyło, że lap swimming w najbliższej okolicy można co najwyżej zrobić w aquaparkach/rec center = krótkie baseny (25 jardów czyli niecałe 23km) i woda jak w wannie. Ratuje mnie olimpijski basen wojennych weteranów, który bladym świtem udostępnia tory dla osób z zewnątrz. Voila!

Mimo to pływam maleńko i rutynę 1/tygodniu mam dopiero od ostatnich dwóch miesięcy. Wcześniej byłam zwyczajnie nieprzytomna o świcie; usypianie maluchów, pobudki, szeroko pojęte ogarnianie wszystkiego – zwyczajnie nie miałam już sił, żeby zrywać się o 5.

Wiedziałam też, że nie zdecyduję się na dodatkowego trenera, a sama postępów nie zrobię. Mój kraul jest poprawny, ale powolny (co w sumie nie dziwi, bo nauczyłam się go na…obozie tenisowym ;D) i wiem, że dla przyspieszenia brakuje mi techniki i dobrej opieki pod okiem trenera – zostawiam to jako marzenie na Inny Raz. Moja średnia w open water to zwykle 2:10-2:15/100m, więc tutaj zamierzam po prostu popłynąć tak, jak potrafię, a całe siły treningowe przerzuciłam na rower i bieganie.

ROWER

Słowem – kosmos. Wiedziałam od początku, że tu mam największe rezerwy do wytrenowania. Raz, że stanowi on najwięcej (w ramach 70.3 pokonuje się 90km vs. 1900m pływania i 21km biegu). Dwa, że w końcu kupiłam pierwszą, własną, prawdziwą szosę, a trenażer stał się towarzyszem co drugiego-trzeciego mojego wieczoru.

Mimo to…

Uh, nie jest za dobrze! Hamując emocje i pisząc rzetelnie: to może być istna klęska 😉

Zdaniem mojego trenażera jeżdżę z prędkością starszej pani po bułki do sklepu, czyli coś koło 18-20km/h. Przed ciążą, w szosowych butach i bez ŻADNEGO treningu zawsze te 27-28km/h wyciągałam, więc wydało mi się to trochę podejrzane. Po x razach przestałam już nagabywać Chandlera z supportu mojego trenażera (model Wahoo Kickr) i pogodziłam się z tym, że Trenażer Na Pewno Kłamie.

W terenie jeżdżę od święta, choć teraz, na finiszu, udaje mi się choć ten raz w tygodniu wymknąć o poranku i…coż, tutaj średnia też zdecydowanie nie powala i wynosi…24km/h! Co jest grane?!

Wiem, że nie jest to bezwzględny wskaźnik, bo wysokość nad poziomem morza robi swoje (ponad 1600m), bo ukształtowanie terenu, bo mamuśka jadąca pewnie na oparach. Mimo to naprawdę chodzi mi ten rower po głowie, nigdy nie odpuszczam treningów, spędzam na trenażerze jednorazowo 1:30-2h…

Jasne też, że mocno brakuje mi szosowego obycia; na dodatek moja “domyślna” kadencja to koszmarek kolarza: coś koło 60-max.70. Całe życie jeździłam siłowo; przerzutkami właściwie nie operowałam. Próbuję rozpędzić nogi, ale póki co jazda na poziomie w okolicach 90 obrotów jest dla mnie mocnym wyzwaniem i nie wiem, czy mam jeszcze szansę na dotrenowanie czegokolwiek w rowerowej materii.

Stąd też staram się już tylko głęboko oddychać i czekać na pierwszy start, zanim wszyscy z mojego otoczenia znienawidzą mnie za jęczenie na mój słaby rower i rozkminianie “JAK TO MOŻLIWE, że jeżdzę wolniej, niż bez szosy i SPD”.

BIEGANIE

To, jak mało go teraz mam jest dla mnie wielką nowością vs. czasy przed bliźniakami. Na pewno wpływa to na powolniejszy postęp, ale z ręką na sercu jestem wdzięczna, że mogę i nic nie boli – zwłaszcza, że z zielonym światłem na bieganie po cesarce bywa przeróżnie.

Odkąd zdecydowałam się na skomponowane pode mnie treningi, uparłam się na wychodzenie choć raz w tygodniu na bieganie w pojedynkę, żeby rozkulać nogi i robić coś więcej niż pierwszy zakres przeplatany losowo z drugim.

Dzięki temu zaczął przychodzić postęp i mój bardzo komfortowy pierwszy zakres spadł do 5:20, a drugi poniżej 5min/km, ale nie ma co się oszukiwać – to nie te czasy, bo i nie te warunki i trening, co kiedyś. Mimo to wiem, że z radością wpadnę (lub pokułam się 😉 na trasę biegową na zawodach, bo choć uwielbiam wszystkie trzy części tri treningu (choć rower bez wzajemności) – bieganie ZAWSZE będzie numerem 1.

GŁOWA

Ona ma się chyba najlepiej. Jestem tak zdeterminowana, że wszelkie przeszkody po drodze nastawiają mnie jeszcze bardziej i bardziej bojowo. Może to być zabawne, bo nie grozi mi nawet podium w kategorii wiekowej, choć w Polsce zwykle udawało mi się na takie załapać. Mimo to cały ten projekt jest dla mnie czymś więcej, niż zwykłym startem i stąd chyba jego magiczny napęd.

Notorycznie dostaję na Instagramie wiadomości, skąd biorę siły na to wszystko. Przysięgam, że nie wiem. Skądkolwiek nie przyszła – nie jest to moja zasługa 😉

3 sierpnia chcę popłynąć, pojechać i pobiec tak dobrze, jak tylko umiem. Możliwość, żeby zlać się z tłumem zawodników trenujących nieco bardziej na poważnie; okolice i atmosfera (plus rekordowa ilość czasu bez dzieci 😀 ) to coś, na myśl o czym przebieram już nogami i trzęsę się z emocji – choć z drugiej strony chętnie kupiłabym sobie jeszcze kilka tygodni, bo trening pod plan jest jednak czymś zupełnie innym, niż próby samodzielnej improwizacji.

A to oznacza dla Was, że jeszcze tylko kilka tygodni i oficjalnie przestanę Was zamęczać relacjami z najdłuższych przygotowań do startu w historii amatorskiego biegania 🙂 Na szczęście w kolejce czeka tona pomysłów na kolejne teksty, więc wiatr tu hulać nie będzie.

Dzięki za Wasze wirtualne wsparcie!

Masz ochotę na jakąś relację z mojego triathlonu?

2 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

WYSZŁAM NA MIASTO, a tam życie

….w pępku Wwy. Sobie tętni. Idę środkiem, jak w bańce, jak w bajce, niewidzialna. Adidasy nie brzmią na tym zgrzanym chodniku, jak powinny, nie ma stuk-stuk-stukstukstuk. W tej trattorii na rogu włosk

bottom of page