top of page
Natalia Ligenza

PRZYPAŁY W ADIDASACH

„Krwawy łańcuch”. „W potrzasku”. „Walka o oddech”. To nie jest wpis o kryminalnych perełkach tego miesiąca, lecz o… moich biegowych wtopach!

Do którego typu ludzi należysz? Bo są dwa:

1. Z głową na karku. Ci, którzy mają zawsze wszystko pod kontrolą. Zręcznie unikają akcji, od których palą ze wstydu policzki, a ziemię błaga się o rozstąpienie i pochłonięcie, byle już! 2. Z głową w chmurach. To samo, tylko na odwrot 😉

Niestety moja głowa jest często w wyżej wspomnianych obłokach, a myśli rozbiegane, czego dowodem są drobne biegowe wtopy, które mi się jakoś hurtem przypomniały. Wprawdzie usiadłam tu, żeby klepnąć nocleg w Poznaniu na maraton, ale… booking.com jak kocha, to poczeka.

Jak nie kocha, to się rozbiję na Malcie choćby i pod namiotem 😀

Zapraszam na mrrrrrożące krew w żyłach biegowe przypowieści… Dowód czarno na białym, że kto nie ma w głowie, ten ma w nogach 😉 KRWAWY ŁAŃCUCH Triathlon, Chorzów Rezultat: 3 msc w kat wiek 😉

Podejście do tri nr 2. Wiedziałam już, jak boli duma, gdy człowiek robi za brzydkie kaczątko wśród triathlonistów i kula się na góralu wśród samych szosówek. Toteż znalazłam sobie triathlon crossowy. Phi! W końcu na swoim górskim Romecie jeżdżę od komunii.

Swój błąd zrozumiałam błyskawicznie.

Trasa była wąska, piaszczysta, z hopkami jakimiś, dziurami, zboczami i zakrętami. Panowie zasuwali po niej jak źli. Ja zaciskałam palce na kierownicy tak, że aż mnie bolały.

Matko z córką, co tutaj JA, matka córki, robię?!

Trasa była ledwie na jeden rower, co najpierw mnie zmartwiło. „Jak ja tu będę wyprzedzać?!” – się obawiałam. Nie musiałam, po chwili męska większość śmignęła koło mnie bez litości i ostałam się jedna jedyna, kręcąc kolejne pętle w trwodze i samotności. Przekonana, że jestem ostatnia. Bynajmniej nie byłam, ale nie o tym!

Trasa w 90% prowadziła po trudnym terenie, więc gdy wpadliśmy na parkową alejkę, odżyła we mnie wola walki. Równo! Prosto! Nadrabiam!!!

Yyy, trochę szybko. Z górki. ZA szybko. Piasek. Ajć. Zakręt. Przyhamuję.

To przyhamowałam!

Rower stanął dęba, ja wyleciałam przez kierownicę, ta się jakoś dziwnie wykręciła, a łańcuch (mój koszmar!!! tylko nie to, no błagałam!!!!) SPADŁ.

Wybiegłam więc na trasę i machałam rękami jak w filmie. Nadjechała grupka kilku panów, litują się, łańcuch zakładają, rower nastawiają, a ja wskoczyłam na siodełko zadowolona z drugiej szansy. Dopiero po chwili zauważyłam, że kolana mam rozorane, krew cieknie na sznurówki ukochanych adidasów, a łokieć pulsuje, bo połowa ręki jest sina!

O ironio, gdyby nie przymusowy pitstop w punkcie medycznym po dobiegnięciu do mety, nie czekałabym na ogłoszenie wyników – do końca byłam przekonana, że zamknęłam stawkę… Długo jeszcze nie zapomnę zdezorientowanej miny mojego P., gdy ruszyłam na trasę biegową i krzyknęłam do niego ze śmiechem szaleńca: “biegnę! krwawię!” 😀

W POTRZASKU Miejski Klub Lekkoatletyczny

Chodziłam do najlepszego LO w mieście, choć byłam naprawdę okropna (ale to inna historia ;-)). Bunt miałam. Nienawidziłam wielu rzeczy, w tym swoich nóg, ale pan z wfu mówił, że gdybym się przyłożyła, mogłabym biegać całkiem szybko. Zapisałam się więc do klubu, który specjalizował się w doprowadzaniu młodych zawodników do kontuzji z przemęczenia. Słowem o tym nie wspomnieli w ulotce reklamowej!

Po tym konkretnym treningu padałam na twarz. Trener widział i rzucił: „zrób roztruchtanie i pójdź jeszcze do sauny, dobrze zrobi”.

Innych dziewczyn już nie było. Szatnia pusta, korytarz długi, stare mury. Zrzuciłam sportowe ciuchy i w ręczniku poczłapałam do sauny. Po krótkim czasie głód i ciepło mnie osłabiły. Wychodzę!

Drzwi ani drgnęły. Zaczęłam je coraz mocniej szarpać w panice. Wołałam, ale wiedziałam, że jestem zupełnie sama w tym ogromnym budynku, a inne biegaczki poszły już do domu. Do dziś pamiętam to uczucie, brrrr.

Cud sprawił, że trening skończyły miotaczki. Gdzieś daleko usłyszałam ich śmiech i głośne paplanie. RATUNKU!!!!!!

Nie miałam szans się przebić przez ich trajkoczące głosy. Zginę tu niechybnie! Młoda i w ręcznik jedynie zawinięta. Szczęście, że jednej z zawodniczek też się sauny zachciało. W mig zrozumiała, co się dzieje, ale drzwi nadal nie udało się otworzyć – a uwierzcie, że dziewczyna miała krzepę!!

Pobiegła po trenera, który je wyważył i złapał mnie, gdy ugięły się pode mną miękkie nogi. Mogłam rzucić po tym bieganie, ale znacznie łatwiej było mi na dłuuuugi czas foszyć się na wszelkie sauny 😉

MROCZNY SEKRET BAGAŻNIKA City Trail, przełaje na 5km Rezultat: 20:52 i 2 miejsce w kat wiek z podium, którego nie było 😉

Ależ miałam wkrętkę w te zawody! Zapisałam się dzień wcześniej. Czułam się nieco szybsza niż ostatnimi czasy i dopadła mnie nadzieja na 20:xx na 5km.

Myślenie o cyferkach to jedna z moich ulubionych taktyk przed biegiem, na którym mi zależy (druga żelazna zasada to czerwone stringi – koniecznie!!!)

Także tego. To był chyba wtorek, więc za dnia wkręciłam się w pracę, a potem prosto stamtąd pomknęłam do lasu, na miejsce startu.

Koncentracja! Rozgrzewka! Myśl o 20:xx! Spokojny dobieg na miejsce startu (ok 1.5km od parkingu). Wmieszanie się w tłum biegaczy. Ostatni wdech i wydech. Czujesz to skupienie? I wtedy spojrzenie na buty. Oblał mnie zimny pot – NIE MAM CHIPA!

W tym momencie zadziały się dwie rzeczy: 1. Jakaś dziewczyna obok mnie powiedziała: „a gdzie jest twój chip?”. A żebym to ja wiedziała, kochana…w bagażniku pewnie. 2. Wystrzelił starter, no i się zaczęło.

Zrezygnowana przebierałam nogami wiedząc, że już posprzątane. Nie miałam w najbliższym czasie opcji na żadne inne 5km, więc to miał być taki złoty strzał. Może i by był, gdyby nie moja głowa, którą ewidentnie zostawiłam gdzieś po drodze, zamiast zostawić na karku 😉

Wbiegłam na metę, gdy zegar pokazywał mniej niż 21 minuty – yeeeah! Potem już tylko zebrałam wyrazy współczucia od każdego, kto do mnie podszedł na plotki, upewniłam się na liście wyników, że wleciałabym na podium, poklaskałam zwycięzcom i oddaliłam się do auta. W bagażniku jakby nigdy nic leżał sobie mój zdradliwy chip, któremu nie chciało się wybrać ze mną na szuranie po lesie…

Ale… nie ma tego złego! Pokombinowałam tak, że w wakacje zahaczyłam o inny bieg na 5km i bez większego cierpienia wywalczyłam sobie OFICJALNE 20:44 🙂

WALKA O ODDECH Poznań Półmaraton, mój 1szy bieg uliczny Rezultat: 2:16 :-O

Cofnijmy się nieco w czasie. Mieszkam od niedawna w Poznaniu i sobie tutaj biegam. Jest rok 2011, raz na jakiś czas nad Maltą mijają mnie inni truchtacze i witamy się porozumiewawczym machnięciem.

Nie znam nikogo, kto by miał pulsometr. Nie mam pojęcia, jakim biegam tempem ani ile robię kilometrów. Niedawno zaszalałam i za lwią część wypłaty stażystki kupiłam sobie prawdziwe asicsy. W sklepie dostaję ulotkę o półmaratonie i bez większego namysłu się zapisuję.

Jakieś 2 tygodnie później stoję na starcie. Dzień jest ciepły, podobnie jak moje czarne, długie spodnie, które z rozmysłem ubrałam. No w końcu czarne i długie wyszczuplają. OCZYWIŚCIE, że chcę się czuć szczupła na swoim 1szym biegu ulicznym!

Startujemy. No kosmos! Co za euforia! Niesie mnie tłum. Dziarsko trzymam żwawe tempo. Jest OK! Po Bardzo Długim Czasie orientuję się, że chce mi się pić, łapie mnie kolka, uśmiech zjeżdża z mojej twarzy, a czarne nogi grzeje bez pardonu wielkopolskie słońce.

Przez jakiś czas latałam w chmurach, ale czas zejść na ziemię. Który to km? Ano….trzeci.

Wtedy po raz 1szy zrozumiałam, że porwałam się z motyką na słońce. Może i byłam gotowa na ten dystans (biegałam rekreacyjnie od czasów LO) ale na pewno nie na takie tempo.

Pamiętam swój oddech astmatyka, gdy wbiegliśmy na Stare Miasto (ok 5 km). Fala nadziei. Jedzie! Tramwaj ze znajomym numerem, prosto do mojego domu! Znak z niebios, zejdę, wsiądę i wrócę tam, gdzie moje miejsce, bo na pewno nie jest ono na tej trasie!

Widzę światełko w tunelu i zbiegam na lewą stronę drogi, żeby wskoczyć prosto do mojego wybawiciela. Jestem już blisko, gdy drzwi zamykają się z trzaskiem. To KONIEC!

Nie znałam jeszcze miasta, nie miałam przy sobie telefonu ani pieniędzy. Uznałam, że jedyną opcją na przetrwanie jest trzymanie się planu A i choćby nie wiem co zrobienie tych pozostałych 16km. W końcu na mecie czeka na mnie mój cudowny chłopak, może i z różą, a ja tę różę dostanę, choćbym miała po nią dojść na piechotę 🙂

Co to się na tej trasie nie działo…Miałam wrażenie, że biegnę cały dzień. Padałam na twarz, nogi mnie paliły, a ludzie wyprzedzali. Na przystankach z wodą musiałam stawać, na mecie dostałam napadu euforii, a do końca dnia leżałam pod kocem na kanapie oglądając kilkanaście odcinków jakiegoś durnego serialu pod rząd!!

Nie ma tego złego. Dwa miesiące później postanowiłam zmierzyć się z półmaratońską traumą i pobiegłam już 1:58, w krótkich gatkach i z uśmiechem, o takim 🙂

ZEMSTA FRYZJERA Bieg na 10km, sztafeta maratońska, Warszawa. Rezultat: 51 minut

Rano wstaję, otumaniona trochę adrenaliną, bo to jeden z moich pierwszych biegów po ciąży. Sztafeta na dodatek, więc szkoda by było wstydu narobić.

Czuję się lepiej, niż wyglądam, co zdjęcia z tamtych czasów pokazują dość brutalnie!

„Kopnięta” po krótkiej i poszatkowanej nocy (mała N. praktykowała sen interwałowy) robię sobie rano bylekok. No wiesz. Bierzesz 50 wsuwek i upinasz długie i gęste włosy bylejak, w samoobronie powiem, że tak artystycznie.

Potem już przedstartowa gorączka, problemy z dojazdem i inne okoliczności. Dość, że po wystrzale startera oświeciło mnie, że: a) bylekok jest wciąż na mojej głowie b) nie mam żadnej gumki do włosów c) NIKT, kto ma długie i gęste włosy nie biega w bylekoku. tak się po prostu nie robi!

Nie minął kilometr, gdy wsuwki zaczęły wypadać z mojego fryzu. Znaczyłam nimi trasę biegu jak ten Jaś, który rzucał okruszki po lesie, coby się z Gosią nie pogubić.

Moja praca rąk wzbudziłaby litość każdego trenera. Biegłam i próbowałam upiąć toto na głowie resztką wsuwek, aż w końcu spasowałam i sunęłam jak na prawdziwą biegową blogerkę przystało, w włosach rozpuszczonych i rozwianych, plączących się po spoconych  plecach i doprowadzających mnie do ogólnego szału. Na ok. 3 km przypomniałam sobie, że trzeba by porządnie oddychać, bo biegnę dość żwawo i w 2gim przecież zakresie, ale było za późno i zaczęłam się męczyć przeokrutnie, żeby na 7 km postanowić tradycyjnie, że rzucam ten sport z hukiem 😉

* Sztafeta tri – musiałam dobiec 5km do startu w japonkach i z pianką na plecach, bo zamknęli mi drogę… Bieg Powstania – na 5 min przed startem oświeciło mnie, że nie odebrałam od koleżanki nr startowego, biegaczy było tysiące, a „dla ułatwienia” wszyscy w tych samych koszulkach… Start w półmaratonie z N w wózku – ona z full cateringiem, ja bez wody i żeli… Nocny Runmageddon – przy skoku nad wodą poparzyłam sobie liną pół ręki. Co rusz odpowiadałam potem na pytania pt: „co ci się stało?!?!”.

A jaka jest Twoja, mrożąca krew w żyłach Historia Pewnego Biegu? 🙂

2 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page