top of page
Natalia Ligenza

MÓJ 1SZY 1/4 IRONMAN – 3 dyscypliny w 30°C

Powiedzmy, że znasz kogoś, komu nie możesz się oprzeć. Spotykacie się i oczywiście, że jest genialnie, ale wiesz, że nic z tego nie będzie. Chcesz, ale nie powinieneś. Mimo to…znów dajesz się zaprosić na film i/lub wino (ostatni raz!). Znów odpisujesz na wiadomość w środku nocy (ostatni raz), znów wchodzisz na tę drogę, choć prowadzi donikąd. Wyobrażasz to sobie? Może brzmi znajomo? Dla mnie baaardzo. Bo tak właśnie wygląda mój „związek” z triathlonem!

Uwielbiam ten potrójny sport, ale z powodów czasowo-finansowych nie wchodzę w niego. W zeszłym roku skusiłam się dwa razy, z czego raz stanęłam, o dziwo, na podium. W tym – miało być 0. Wyszedł 1 – w Dąbrowie Górniczej i znów jakieś tam podium. Trochę satysfakcji, ale jeszcze więcej niedosytu i decyzja – jeszcze jeden, OSTATNI!

Także jestem. Najpierw w drodze do pracy, w kiecce i szpilkach, zmrożona tropikalną prognozą pogody, którą właśnie wyklikałam w telefonie. Potem w domu, napychająca walizki na kolejny wyjazdowy weekend w rodzinne strony. A jeszcze później już TU – na Etixx Silesiaman Triathlon w Katowicach.


zachód słońca dzień przed,cudoo


Miasteczko zawodów zbudowane w całkiem uroczej scenerii. Niebieski dywan z wody. Ponumerowane rzędy czekające na rowery. I podium, które tylko omiatam wzrokiem. Moja ambicja ma na nie wielką ochotę, ale rozsądek wydziera się, przytomnie, że czas zejść na ziemię. Myślę sobie: sprawa prosta. Nic tu nie wywalczę – kończę z triathlonem. W przeciwnym wypadku – zastanowię się, czy ten związek ma jeszcze jakiś sens…


Mama, co to ma być za wdzianko? Po lewej przedstawiam Wam Mańkę – sprawczynię tego całego zamieszania 🙂


W WODZIE czyli SOBIE ODPŁYNĘŁAM…

Chooodź ze mną, woda jest znośna, choć nieprzezroczysta, ale zobaczysz, jak miło chłodzi. Mamy 11.00, centralny upał, taki co przypala skórę. OK, ruszamy. Jasne, że najpierw kilka razy trzeba dostać, ale w końcu za to płacisz i w imię tego się męczysz – rywalizacja. Ruszamy równym kraulem, dajesz z nami. Płyniemy na drugi koniec stawu, a ja, lekko zbita z tropu, muszę przejść z planowanego oddechu na 3 na oddech „po staremu”, bo woda uparcie wlewa się do okularków przy każdym wynurzeniu z lewej strony. WHAT?! Czemu akurat dziś?? Poprawiam je na trasie 5krotnie. Walczę, ale odpuszczam, bo mrozi mnie myśl o stracie soczewki przy wadzie wzroku -5!!


będzie już tylko goręcej…:-) fot. Łukasz Dyguś (www.lukaszdygus.pl)


Jesteśmy przy nawrotce. Wkrętka coraz większa, tempo równe. Ostrożnie, bo dystans całych zawodów nieobeznany, a temperatura piekielna. Odpływam myślami daleko poza ten staw i zawody.

I cóż, nie tylko myślami odpłynęłam. Zapomniało mi się o nawigacji i okazało się, że jak ten outsider odłączyłam się od grupy i cisnę prosto na szuwary! Ostatnia bojka wcale mnie nie cieszy. Zostałabym tu dłużej, mój zmysł wytrzymałościowca chciałby jeszcze się pomoczyć i zmęczyć nie tempem, a dystansem. Wynurzam się i dopiero teraz dopada mnie cały ten doping. Wiesz, to coś jakby nagle zatkały Ci się uszy, wszystko było przytłumione, a nagle coś zaskoczyło i usłyszałeś dźwięki głośne, jak trzeba. Biegnę korytarzem utworzonym z kibiców ociekając wodą i: uwielbiam to uczucie! chcę jeszczejeszcze! adrenalina mi skacze jak szaloooona!

NA ROWERZE czyli TROCHĘ SIĘ ZAJECHAŁAM…

Wpadam do strefy. Oddech mam równy więc domyślam się już, że w wodzie poszło asekuracyjnie czyt. wolniej, niż chciałam, ale to serio nie szkodzi. Rower przyćmi wszystko i wyciśnie ze mnie wszystko. Zaprzątał mi jakieś 90% myśli przed startem i 0% przygotowań. Będzie bolało za karę, za te wszystkie treningi, których nie odbyłam, usprawiedliwiając się, że:

1. Przecież i tak nie mam szosy (biorę ją dzień przed zawodami z wypożyczalni) 2. Przecież i tak o nic nie walczę 3. Przecież i tak nie mam na nic czasu, bo jestem matką-Polką-pracującą-blogującą-trenującą! Toż to przecież genialna wprost wymówka 🙂

W strefie idzie mi całkiem sprawnie. Ba, wyciągam nawet dezodorant o zapachu cytrusów (no przecież przede mną ponad 2h wysiłku, to chcę jakoś pachnieć 😀 ) i dopiero po jego użyciu ściągam z nabożeństwem rower i biegnę.

Biegnę. Jakoś tak mi dobrze, że wylatują z głowy wszystkie fakty: 1. Nawet się na nim nie przejechałaś! 2. Nawet nie wiesz, jak działają tu przerzutki! 3. Nawet nie wiesz, jak założyć łańcuch, gdyby spadł!

Wiem, że wstyd. Ale piszę to, bo może komuś z Was dodam animuszu, że bez perfekcyjnego przygotowania też można zaliczyć na triathlonie niezłą przygodę 🙂


fot. Łukasz Dyguś (www.lukaszdygus.pl)


Dobieg do belki jest dość długi i gdy tak lecę spiker mnie nawet wyczytuje!! Że RUN WITH MUM, że pani Natalia, nooo, po takim czymś wyprzedzam z uśmiechem nawet panów (ale to tylko dlatego, że biegną w butach rowerowych, a ja w zajechanych już lekko adidasach 😉 ).

Hop na szosę. Mam na zegarku coś koło 11:30, nad sobą słońce w zenicie, w bidonie mnóstwo wody, a w głowie czystą ciekawość i ekscytację, że (jeśli nie złapię gumy i nie spadnie mi łańcuch – BŁAGAM!!!!) za moment przejadę swój najdłuższy dystans w życiu na prawdziwej szosie!

Mijają kilometry. Mijają mnie też inni zawodnicy. Może nie jakoś tłumnie, ale mijają. Na pewno jest ich zdecydowanie więcej niż tych, których mijam ja!

To co, dotrzymasz mi towarzystwa? Chooodź, bo rozciągamy się na tej pętli rowerowej tak bardzo, że mi trochę samotnie. Na kole jechać nie można (i tak nie umiem ;-)). Kibiców brak, bo nikt rozsądny i niespokrewniony z zawodnikiem nie będzie sterczał na takiej patelni.

Jedziemy! Mój plan jest zarówno prosty, jak i lamerski – zakładam, że lewych przerzutek ruszać nie będę. Tak na wszelki wypadek. Niestety przy najgorszym podjeździe na trasie zmieniam zdanie i od tej pory co rusz mi coś chrobocze i szumi.

Choć możliwe, że ten szum jest od wiatru, który mi miło towarzyszy całą trasę, bo jadę szybko, jak nigdy w życiu choć wolniej niż większość startujących!

Koncentracja 100%. Coby w dziurę nie wpaść (tak, SĄ tu takie!! Przekonałam się o tym boleśnie, bo akurat starałam się bidon odłożyć do koszyczka, spojrzałam w dół i ajjj, jak mnie wybiło na tym dole……..). Coby przerzutkami jako-tako operować. Coby pić na zapas, na bieganie. Coby się za bardzo nie lenić, ale też nie zajechać! Coby z górki mi nogi nie straciły kontaktu z pedałami, bo w butach biegowych sobie jadę. Coby nie wylecieć na zakręcie – więc lepiej wyhamuję prawie-że-do-zera….

Taak. Zero to dobre słowo na określenie moich umiejętności techniczno-rowerowych 😀

Nie mam licznika ani pojęcia, ile czasu już na tym rowerze się tak kulam. Szyja mnie boli okrutnie. Dajcie mi już strefę zmian!!

JEST, jest! Słyszysz te owacje, różne imiona, „dawaj, dawaj” i takie tam? Nareszcie znów poczuję, że mam towarzystwo, że z kimś faktycznie się ścigam, bo już mi adrenalina nieco, przyznam, opadła.

Zeskakuję z roweru i biegnę w dół, do strefy. Ku mojej radości wyłapuję twarze Rodziców, tuż przy ścieżce. Ożywam i krzyczę do nich: „JESTEM OSTATNIA??”. Szczerze obawiając się odpowiedzi nawet na nią nie czekam. A poza tym biegać mi się chce 🙂

Wpadaj ze mną do strefy. Tu już będzie szybko. Raz, żel i woda. Dwa, czapka z daszkiem. Trzy, biegniemy!

NA BIEGANIU czyli GONIĘ GODNOŚĆ 🙂

Jestem krewetką na patelni. Zastanów się dobrze, czy chcesz ruszać ze mną na tę trasę… Parzy mnie powietrze, ścieżka i skarpetki. Nogi są betoniaste po niewytrenowanym rowerze, ale z wdzięcznością przyjmują swoją najulubieńszą formę poruszania. Jakoś tam nimi przebieram. Dosłownie po chwili jest 1szy punkt odżywczy. Rzucam się na niego, jakbym nie piła od tygodnia!

Kubek na głowę. Pół kubka do ust. Pół kubka na całą resztę.

Witaj, mój wspaniały rytuale! Powtórzę cię jeszcze kilka razy na tej piekielnej trasie!

Za moment tryska na mnie kurtyna wodna. Jestem tak miło zaskoczona, że aż podskakuję i krzyczę do przebiegającego koło mnie chłopaka: „no to dajemy!!”. Odpowiada mi tylko posępnym spojrzeniem i… nie musiałam długo czekać, by mieć takie samo!

To jak, ruszasz ze mną? Trasa leci wokół stawu. Nie wiem, co ja sobie myślałam… że wokół jednego. Plus mała agrafka. Tak mi się na mapie wyczytało. Nie bez podstaw się mówi, że kobiety map nie ogarniają… Był jeden staw. A potem agrafka, ta tyci-tyci-mała, która w rzeczywistości okazała się być jeszcze jednym stawem. Plus jeszcze jednym!

O ludzie.

A jak jest staw, słońce i niedziela, to są i plażowicze. Ci, którzy wybrali racjonalnie i pracują nad brązem skóry zamiast nad walką o przeżycie!

I tak sobie biegniemy… Mijamy dziewczyny w bikini (niespocone, myślę, ale HA! Przecież ja też niespocona, bo w końcu się spsikałam dezodorantem!). Mijamy panów z piwkiem (jeden z nich oferuje mi w żartach łyka i przysięgam, że prawie mu tę puszkę wyrwałam!!) Mijamy psy prażące się w słońcu.

My i to nasze bieganie zupełnie tu nie pasuje.

Ja i  moje posępne spojrzenie omiatamy to wszystko i wtedy wpada do głowy myśl, która może być początkiem końca: NIGDY WIĘCEJ!

Tyle dobrze, że moja wola walki wciąż ma się dobrze i każe wyprzedzać. Mobilizuję się. Nadrabiam sportową godność, której trochę zostawiłam na trasie rowerowej. Wyprzedzam panów. Wyprzedzam sześć pań. Pamiętam każdą z nich, kolor włosów, strojów i nawet, w jednym przypadku, skarpetek kompresyjnych, za które podziwiam, bo zdarłabym je z siebie po pierwszym kilometrze w tym upale!!

Choć mam zegarek, nie patrzę na niego. Z oczywistego powodu: boję się, że zobaczę zbyt wolne tempo i się zdemotywuję. Zostawię to bez komentarza 😉

Który to kilometr?! I wtedy widzę 1szy znacznik: 4KM. Ajj! Super, niedługo półmetek. I CAN DO IT!

Kulam się więc przez tzw. patelnię, czyli najgorszy fragment trasy, na którym wrze krew i topi się asfalt. Taak, jestem histeryczką, ale serio było paskudnie!

I wtedy, wieki później, kolejny znacznik: „Ostatni kilometr!”.

Yyy. No coś mi się tu nie kalkuluje. Dziwne.

W końcu znów  ta sama pętla, od nowa. Moja psychika błaga o ratunek, bo produkuje myśli bure i ponure. Wpadam na pomysł: wskoczę do stawu!! W końcu to tylko moment!

Zanim to jednak robię trasa skręca nieco od linii brzegowej i tyle mnie w tej wodzie widzieli. OK, potrzebuję jakiejś mantry. Zaczynam od: „wyłącz głowę. wyłącz głowę”. Ale nie trzeba być specem od psychologii, żeby wiedzieć, że taka myśl działa dokładnie na odwrót 😉

Na horyzoncie widzę kolejnego kucyka i oceniam, że jest w moim zasięgu. I wtedy ją MAM, mantrę! „Zim-na-co-la-zim-ne-pi-wo”. Cudowne! Ta orzeźwiająca myśl nadaje rytm moim krokom. Tupię sobie, oddycham i recytuję. Nieważne, że nie pijam coli, a piwo baaardzo rzadko. W tym właśnie momencie marzę o czarnym płynie w zgrabnej butelce i zmrożonym kuflu z pianą na dwa palce!! Mmmmm.

Wyprzedzam. Biegnę. Znów wyprzedzam. Trzymasz się jeszcze?? Rób jak ja, na każdym punkcie odżywczym dwa kubki i chlust, chlust, chlust.

I tak po minucie będziesz wysuszony jak kokosowy wiórek, taki dziś tu mamy klimat!

Dobiegam do znacznika km i widzę, że te „4km” z poprzedniej pętli to w rzeczywistości były „3km”. A więc omamy, droga pani!

Jeszcze tylko wisienka na trasie: na horyzoncie dziewczyna w pięknym, kolorowym stroju, która odsadziła mnie totalnie na rowerze. Muszę ja wyprzedzić i tak robię, na ostatnim kilometrze, czekając tylko, czy podkręci tempo. Próbuje, ale pasuje.

I mam metę.

Jesteś też? Chodź do cienia, jest tu zaraz po lewej. Podają mi medal, ale nie chcę go nawet na szyję, tylko łapię do ręki i chowam się pod namiot.

Kilku panów podrywa się z leżaków, ale dziękuję i uciekam w najbardziej zacieniony róg. Momentalnie robi mi się cudownie! Patrzę na godzinę. Jest 13:55, czyli całość zajęła mi 2:55. Szacowałam, że krócej, ale więcej to miało wspólnego z pobożnym życzeniem niż z ekspercką wiedzą.

Yeah, zrobiłam ¼ IronMana, czyli 1szy „prawdziwy” triathlon, bo na tą 1/8 to się czasem psioczy, że oszukana 🙂

A potem… Oddech normalnieje. Rodzice się cieszą chyba bardziej, niż ja sama 🙂 Z palcami poklejonymi od arbuza wypatruję Anki, bez której w tym sezonie nie wystartowałabym w triathlonie ani razu (DZIĘKI!!!!)

Nosi mnie, bo ciekawa jestem werdyktu. Pamiętasz – nic nie wywalczyłam, kończę z tą zabawą. Coś tam wywalczyłam – to pomyślę…

No i jest, czarno na białym, moje nazwisko, mój czas, ten przeze mnie niedoszacowany, a gdzieś między jednym a drugim magiczna cyfra 2 pod KAT WIEK, czyli: „może i nie wymiatasz, dziewczyno, ale mogą być z ciebie jeszcze (szybcy) ludzie” 😉


…no i co teraz…?


Hmmmmmm.

Mała śpi, więc ją podium omija. Wskakuję na nie, jeszcze – albo już – bez zmęczenia, więc mnie spiker obśmiewa…:)

Wracamy, tata prowadzi ten rower na szczupłych oponach, ten nie mój, ten szybki, lekki i niewyciśnięty na maxa. A ja idę w klapkach i macham zdobycznym, dla małej, balonem.

W domu Nadia przeszukuje zawartość sportowej torby i wydobywa, jak to mówi, „puchal”. A potem, sprysznicowana i zrelaksowana chłodzę się z rodzinką lodami. N. siedzi koło mnie, macha nogami i oświadcza, podnosząc do góry swoje lody: „Ziobacz! Nadinka też ma puchal!” 🙂

I to by było na tyle… Kocham bieganie. Ale zdradzić je raz na jakiś czas z triathlonem jest bardzo, bardzo miło……

* pływanie – 950m – 21min rower – 45km – 1h38min bieganie – 10,5km – 52min RAZEM: 2h55min


spisał się na medal i wraca do wypożyczalni..:)


47 wyświetleń

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

WYSZŁAM NA MIASTO, a tam życie

….w pępku Wwy. Sobie tętni. Idę środkiem, jak w bańce, jak w bajce, niewidzialna. Adidasy nie brzmią na tym zgrzanym chodniku, jak...

Comments


bottom of page