JĘZYKI. Story o miłości.
WSPÓLNY JĘZYK
Rzucasz latawiec na piasek. Helski wiatr plącze jego liny i to jest dobre, bo przy okazji dmucha na twoje nagrzane słońcem plecy. Dość na dziś. Reszta została jeszcze w wodzie, ćwicząc kolejne triki, nakręceni tak, jakby jutro, pojutrze i tak dalej miało już nie wiać ani trochę. A ty? Lubisz sobie dawkować. Nie przesadzić. Wstać na wschód i wejść do morza, gdy camping śpi, kołysany piwnymi snami i przygnieciony bólem mięśni; odporny na dzień.
Klękasz przy sprzęcie i jak automat odtwarzasz znajome ruchy. Plaża jest tutaj kameralna i kolorowa od rzuconych na szybko ręczników i jaskrawych żagli. Muzyka z beach baru miesza się z komendami krzyczanymi w wodzie, ale pewien głos przebija się sprytnie przez cały szum.
Dziewczyna śpiewa coś po hiszpańsku. Odwracasz się; leży na brzuchu niedaleko ciebie, na słomkowej macie, w czarnym stroju. Na uszach ma wielkie słuchawki, kręci głową do muzyki, czyta coś i wiesz na pewno, że cię nie widzi. Nie ma szans, inaczej darowałaby sobie te koncertowe miny.
Śmiejesz się pod nosem z tego ładnego obrazka i kodujesz w głowie na pamiątkę. Skrzywienie fotografa-amatora: butelka coli oblepiona piachem, chmara latawców w tle i rozczochrane włosy wypłowiałe od słońca, które muszą doprowadzać ją do szału. Cyk. Ruszasz, szurając deską, a jamajskie reggae z baru zagłusza te jej hiszpańskie słówka i wszystkie radosne przekleństwa, odbijające się po słonej wodzie.
Letnie języki.
Wchodzisz do baru boso.
*
– Fuck! Skończyła się! – głos zza drzwi prysznica jest damski. Albo ty przegiąłeś dziś ze słońcem i tylko ci się to zdawało?
Wypluwasz pastę do umywalki i chuchasz miętą na lustro w campingowej łazience. Skąd jakaś panna w męskiej łazience? Szum wody ucięło jak nożem, a zamiast niego wjeżdża nerwowe mamrotanie o niespłukanym szamponie. Zaraz potem coś, dużo czegoś, wysypuje się na podłogę, a właścicielka komentuje to głośno i dosadnie. Parskasz śmiechem.
– Chcesz mój żeton? – wołasz w przestrzeń. Wybawisz dziewczę z opresji. Chwila ciszy, a potem drzwi uchylają się i wysuwa się zza nich opalona, mokra ręka. Widzisz mały tatuaż, wygląda jak niedokończona gwiazda czy coś w tym rodzaju. Po chwili woda chlusta znowu hojnym strumieniem.
– Dzięki, kimkolwiek jesteś! – słyszysz na tle szumu, gdy wychodzisz już w klapkach na zewnątrz. Noc orzeźwia, powietrze pachnie od trawy i trawki. Wiesz, że na ciebie czekają, ale coś ci mówi, żeby wcale się nie spieszyć. Opierasz się o pierwsze drzewo i zaczynasz liczyć; gdzieś między 100 a 120 czujesz zapach kokosa, a przy 121 staje przed tobą dziewczyna z plaży, w jeansowych szortach i topie, który moknie od jej włosów. – To tobie wiszę pięć złotych? – uśmiecha się. Jej nos obsypany jest piegami. Myślisz, że przypomina ona całą sobą lato i zaraz przeganiasz te tanie, nie w twoim stylu, myśli.
Twoje plany na wieczór tasują się jak karty w kasynie i rzucasz bez namysłu: – Mam nawet pomysł, jak je możesz oddać, zanim naliczę ci jakieś odsetki. Patrzy na ciebie chwilę, ale nie podejrzliwie. – Sandra. Niech zgadnę, przyjechałeś tu popływać?
Mówisz o kite surfingu, gdy lawirujecie po ciemku w labiryncie namiotów. Rzucasz pytania. Ona strzela ze swoimi, niektóre są bez ogródek. Zastanawiasz się, na ile to jej styl, na ile luz wakacji. Podłapujesz tę grę i jest trochę tak, jak w zajebistym miejscu, gdzie non stop chce się wyciągać aparat. Cyk, coś dobrego. Cyk, coś dobrego.
Tak z nią jest. Migawka szaleje, klisza zaraz się zapełni.
Idzie pierwsza i odwraca się co jakiś czas, żeby sprawdzić, czy też jesteś. Piękna w tym księżycu. Cyk. Siada na piasku tuż nad wodą i wkłada do niej bose stopy. Moknie jej bransoletka na kostce. Cyk. Bierze pierwszy łyk piwa, którym odpłaciła się za żeton i pyta, czy twoje, po całym dniu surfowania, smakuje lepiej.
Dajesz się wkręcić w ten mikroklimat. Zamykasz wieczór prawie nad ranem, gdy słońce wychyla się z wody, a Sandra siedzi, z lekko już sennymi oczami, owinięta w twój ręcznik. Wstaje, ziewa, schyla się tuż koło ciebie po butelki rzucone na piasek. Znów ten kokos.
– Mogę oddać ci go jutro? – pyta, wzdrygając się znacząco pod ręcznikiem. Przez moment chcesz odtworzyć proste ruchy; te, które podsuwa ci instynkt: przysunąć ją do siebie, polizać skórę, sprawdzić, czy jest słona od morza.
Nie robisz nic. Kiwasz głową.
– Miło jest poznać kogoś, z kim ma się po prostu wspólny język – dodaje ona.
Rozchodzicie się w dwa różne sektory. Odwracasz się za nią tylko raz i widzisz wtedy pierwszego surfera tego dnia, którym miałeś być ty. I byłbyś, gdybyś nie stał się chwilowo kimś zupełnie innym. Kimś, kto odpłynął, choć ewidentnie został na lądzie.
*
Praży. Zajęliście ekipą cały stół w cieniu. Latają cięte teksty, śmiech przetacza się po zatoce. Jesteś w połowie jakiejś historii, gdy ją widzisz. Zawiązała sobie twój ręcznik w pasie, włosy ma zebrane w kok na czubku głowy. Kręci cię, jaka jest naturalna. Przez twoje przeciwsłoneczne okulary wydaje się jeszcze bardziej opalona. Wita się z twoimi znajomymi nie czekając, aż ją przedstawisz. Rzuca ci ręcznik, a ty jej pytanie: – Słuchaj, a może chcesz z nami popływać? Mógłbym cię czegoś tam nauczyć.
Twoi kumple nie zawodzą i rzucają klasyczne „uuuu”. Wzruszasz ramionami. Sandra chwilę mierzy cię wzrokiem, przegryzając język. Znasz już ten jej tik. To jej pauza. – Przyjdę – postanawia, a twoje myśli krążą gdzieś jak pijane, pomiędzy. Półprzytomne, mocne, wyrywne, skaczą od jej ust do opalonych nóg, od słomkowego kapelusza do rozwiązanej kokardki przy bikini.
*
Siedzi na twojej desce po turecku, mówi coś, a fale lekko ją bujają w przód i w tył. Cyk. Przyjmuje dobrą pozycję, nie czekając na twoje instrukcje. Ustawia w skupieniu latawiec i łapie dobry wiatr. Cyk. Śmieje się potem, widząc twoją minę, gdy podpływa do ciebie po porządnym show kobiecego kite’a. Jeśli jest coś, czego mógłbyś ją nauczyć, to na pewno nie pływania. Zdejmuje pas, skóra pod nim jest wyraźnie jaśniejsza. Musi mieć za sobą mnóstwo godzin w wodzie.
– Zrobiłaś ze mnie idiotę z tymi lekcjami – rzucasz bez złości. Wystawia ci język jak małe dziecko i mruży oczy przed jaskrawym słońcem. – Idziemy na jakieś lody?
*
Gasisz papierosa przed klubem. Jesteś na drugim końcu Helu, żegnając lato w tłumie. Wracasz na prowizoryczny parkiet z desek, po chwili tańczy koło ciebie jakaś blondynka w krótkiej sukience. Próbujesz złapać rytm, ale dziś go nie czujesz. Ożywasz dopiero, gdy ją dostrzegasz. Chwilę zostajesz tam, gdzie stoisz, ściśnięty tłumem. Nie widziałeś jej kilka dni i masz wrażenie, że mógłbyś ją spłoszyć jak mewę. Nie jest sama. Mówi coś; nie; krzyczy. Kłóci się z facetem, którego kojarzysz niejasno gdzieś z plaży. Odwraca się, wyraźnie wściekła, na pięcie i wchodzi w las, łączący wydmy z drogą. Gość nie rusza się z miejsca.
Doganiasz ją. Nawet nie jest zaskoczona, że cię widzi. Bez wstępu oznajmia: – Wracam na camping. Pieprzę tę imprezę, na dziś mam dość.
Środek nocy, pusta droga przez chudy Hel i wiele kilometrów marszu. Nie na tę porę, nie na jej sandały. Dzwonisz po taksówkę, kwitując krótkim „OK” trzycyfrową kwotę. Cyk. Stoi nachmurzona, z założonymi rękami. Srebrny wisiorek błyszczy, błyszczy też jej skóra. Jest ci gorąco mimo chłodnej nocy.
Jedziecie, a drzewa zamykają się nad drogą tworząc tunel. Widzisz kilka gwiazd i przypominasz sobie o tatuażu, niedokończonej gwieździe na nadgarstku. Sięgasz po jej rękę z czystą ciekawością. Siedzi nieruchomo, a jej twarz robi się na przemian bardzo ciemna i bardzo jasna, gdy przez okno wpada trochę księżyca.
– Wysiadka, dalej nie jadę! – woła taksówkarz. – Mam nowy kurs, a tu już jest koniec świata, niedaleko macie, młodzi jesteście. Sto złotych się należy.
Idziecie w ciszy. Camping śpi, gdzieś daleko brzdęka gitara, od niechcenia. – Śpiewałaś niedawno taką piosenkę, po hiszpańsku, na plaży – przypominasz sobie.
Chwilę myśli, a potem się rozpromienia. Zaczyna cicho, a potem rozkręca się, zdejmuje sandały i skacze, śmieje się, wykrzykuje słowa, aż w końcu ląduje gołą stopą na szyszce i występ urywa się w połowie słowa. Przyciągasz ją po prostu, jednym ruchem. Pachnie kokosem, smakuje morzem. Skórę ma ciepłą, jakby właśnie zeszła ze słońca. Myślisz niewiele; głównie o tym, jak przyjemnie zimny jest jej język i jak takie zimno może rozpalać w tobie pieprzony pożar.
A potem zniknęła.
JĘZYKI OBCE
Niee, nie zniknęła „tak naprawdę”. Błagam, to przecież nie jest kryminał. Niby była blisko, ale już nigdy taka, jak wtedy. Z uosobienia gorącego lata zrobiła się letnia. Nie tak słodka. Nie tak intensywna. No, nie tak.
Zrobiłeś krok w tył, zajęty sobą. Wyciąłeś miłe gesty, niektóre. Zaskakiwanie zmieniłeś w przewidywalność. …się ochłodziło.
Czy miłość się może rozładować?
Nie, jeśli znów złapiesz ten wiatr. Spakujcie się na szybko, prowadź całą noc, z redbullem i rockiem z głośników. Śpiewajcie co drugie słowo, zdzierając gardła. Wyjdźcie z auta nad tym morzem, gdzie popadnie. Bez planu. Kręćcie się. Poszukaj was z „dawno temu”. Poszukaj was z „love story”. Odczaruj ten czar, który was zaczarował, żeby rzucić czar, który zaczaruje was na nowo.
Kochaj ją jak ten chłopak od latawca, albo wcale.
Ostatnie posty
Zobacz wszystkie….w pępku Wwy. Sobie tętni. Idę środkiem, jak w bańce, jak w bajce, niewidzialna. Adidasy nie brzmią na tym zgrzanym chodniku, jak...
Wsunęła stopy w buty i poleciała nosem prosto w dywan. – Mamo! Są złączone, złączone, złą…… – rozpacz razy milion. Wybiegłam jak z...
Comments