13 LAT i 1SZY RAZ – niedługo maraton
„A droga długa jest…Co dalej za zakrętem jest? Kamieni mnóstwo. Pod kamieniami leży szkło.” Akurat! Skubańcy, napisali to również o mojej prywatnej drodze. Tej na maraton.
Włącz sobie PIOSENKĘ i czytaj!
Po trzynastu latach rekreacyjnego biegania szykuję się na kwietniowy maraton. Będę w tej podróży jeszcze niecałe trzy miesiące. Przede mną kilometry z GPSem, plecakiem i bez, górki, na które wbiegnę i ludzie, których poznam, uciekając przed samotnością długodystansowca.
Obstawiam, że na koniec kwietnia moja perspektywa drastycznie się zmieni. Będę:
a) wściekła, że nie poszło tak, jak sobie w mojej łepetynie misternie ułożyłam b) zadowolona, ale z poczuciem niedosytu, że mogłabym szybciej/lepiej/inaczej (nie cierpię tego mojego marudziajstwa!!) c) pełna euforii, że oto wreszcie przebiegłam 42km i żyję, mając się dobrze. Dodam, że znając samą siebie i moją głupią ambicję będę się czuła dobrze tylko, jeśli czas przy moim nazwisku pokryje się z tym wymarzonym 😛
Właśnie. Po maratonie będę miała w głowie co innego, a chcę zachować to, co siedzi mi w niej teraz. W zwyczajną niedzielę, gdy rano nie poszłam biegać, bo na dźwięk budzika mała N. położyła głowę na moim brzuchu i postanowiłam odpuścić. W niedzielę, gdy napięty plan dnia rozregulował moje jedzenie, a ono z kolei zepsuło mój humor. W zwykłą niedzielę, gdy wściekła poszłam o 23.00 zrobić spontaniczne interwały i wróciłam, niespecjalnie zmęczona, po 46 minutach, mając przebiegnięte niecałe 10km, które trochę podbiły moją motywację.
A droga długa jest…
Maraton przestał być WOW. Nowocześni biegacze są w stanie zdublować jego kilometraż (…żeby tylko…), dodając do niego konkretne przewyższenia i trudne, górskie okoliczności przyrody.
Kiedy te mityczne 42km przebiegł już znajomy, który trenuje od święta, sąsiad i koleżanka z biura o sylwetce dalekiej od moich wyobrażeń maratonki, wybudził się mój, dotychczas opóźniony, zapłon.
KABUM!
Biegam od 13 lat. Przez ten cały czas nie byłam na liście startowej żadnego maratonu. Cykor, leń, a może jedno i drugie?
42km to daleko…Dokładnie tyle, ile pokonywałam jadąc na imprezę z rodzinnego miasta do tego, w którym studiowałam + powrót nad ranem.
I, choć te 42km robiłam autem, które na tamte czasy wydawało mi się szybkie jak strzała, to i tak mi się dłużyło. Pamiętam! Nigdy nie byłam z tych cierpliwych.
Zrobić ten sam dystans, ale o własnych nogach? Bez jaj. Jasne, kocham biegać, ale szybko, krótko i po sprawie. Stracić oddech, nabić łydki, wracać do domu na szklankę zimnej wody i zmieścić się z całością w niezbyt długim czasie.
Ale 42km to jest dłuuuuuugo. …nie wiadomo, czy ma kres…
Niby ma. 24 kwietnia mocno liczę na to, że stanę na starcie Orlen Warsaw Marathon i kilka godzin później odmelduję się na mecie.
Chcę zdjęcie w złotej pelerynce.
Chcę dzień później wziąć wolne od pracy, machać zmęczonymi nogami i czytać książkę, leżąc na brzuchu na kanapie.
I, błagammm, chcę być totalnie szczęśliwa, że ogarnęłam temat i w kilka godzin ukoronowałam moje bieganie, które uprawiam totalnie amatorsko od prawie 5 000 dni.
…co dalej za zakrętem jest?
To nie dla mnie. Liczę, że ten dystans będzie jednorazowym skokiem w bok, do którego nie poczuję żadnej chemii i wrócę pokornie, z ulgą, do krótszych biegów.
Nie chcę odwalać maniany i skoro już wplaciłam tę stówkę za pakiet w wersji full option, to trenuję tak dobrze, jak umiem. Ale cudów nie ma. Maraton to nie kilka godzin, to cała droga, wiele miesięcy, a dzień zawodów będzie tylko mniej lub bardziej udanym finałem.
I ta cała droga sporo mnie kosztuje. Kilka razy w tygodniu wybieram między bieganiem o mega późnej porze a wyjściem, gdy moja mała dziewczynka jeszcze wsuwa kolację. W wersji nr 2 słyszę, jak mnie woła, gdy wiążę buty na korytarzu. Nie lubię.
W weekendy odpuszczam okazję do snu do 8 rano i zwlekam się o świcie, żeby jak najszybciej wrócić i nie zakodować w tej jej małej główce, że mama co rusz wychodzi gdzieś sama.
Nie lubię tych kompromisów, a maraton w 5h mnie nie interesuje. Możliwe więc, że mój pierwszy maratoński raz będzie zarazem tym ostatnim.
Kamieni mnóstwo. Pod kamieniami leży szkło.
To bullshit, że przygotowania pod maraton, praca, bycie rodzicem i ogarnianie codzienności są łatwymi do dopasowania puzzlami. Jeśli ktoś z Was tak uważa, poproszę o magiczne sposoby na JUŻ! Bo dla mnie to lekki hardcore i, chociaż weszłam w niego całą sobą, muszę dwoić się i troić, żeby jakoś dowieźć ten mój maratoński cel.
Mogłabym biegać rano, ale zbyt późno chodzę spać. Ranek jest mój. Dzwoni budzik, łapię za rączkę moją małą N., przestawiam go o 10minut do przodu i zamykam jeszcze na szybko oczy. Gdy znów dzwoni, wyskakuję z łóżka, zanim zdążę się rozmyśleć. Po drodze do salonu zgarniam matę do ćwiczeń, włączam muzykę, po kilku minutach wracam z łazienki i ćwiczę, przy energetycznych dźwiękach ze Spotify i szumie wody bulgoczącej w czajniku.
Mogłabym biegać w ciągu dnia, ale nie mogę, bo spędzam 8, a czasem więcej, godzin w biurze. Po prostu.
Mogłabym biegać po południu, ale wtedy lecę na tych średnio wygodnych obcasach, z torbą z laptopem i językiem na wierzchu, żeby jak najszybciej odebrać małą ze żłobka. Mogłabym wziąć ją na wieczorne bieganie, ale nie chcę, bo zbyt mało się widzimy w tygodniu. To jest czas na zabawę, a nie mamine sportowe urojenia.
Mogłabym biegać wczesnym wieczorem, ale gdy mała już zaśnie, ogarniam najpierw x obowiązków i dopiero po ich odhaczeniu wciągam dres i oficjalnie zaczynam swoją drugą część dnia.
A stałych punktów dnia jest sporo. Gotowanie/pranie/prasowanie/sprzątanie/różnego rodzaju obowiązki i formalności/czytanie o dzieciach/czytanie o bieganiu/obowiązkowa godzina dziennie na coś, co bezpośrednio łączy się z moimi marzeniami… i to by było w sumie na tyle. Zawsze trzeba jeszcze coś kupić. Z kim porozmawiać. Coś wymyśleć.
No życie, jak każde inne!
Na deser zostaje mi kilka godzin regeneracyjnego snu, który z zalecanych 7 godzin musi się konkretnie skurczyć. A skoro tak bardzo chcę biegać szybciej, to i spać w tych okolicznościach muszę jakby szybciej.
Choć droga jest bez końca, pozornie bez znaczenia….
Bo w końcu jestem tylko amatorką. A każdego dnia tysiące amatorów przebiegają swoje 42km. I niektórzy mogą mi powiedzieć, że niepotrzebnie tak to rozkminiam, w końcu to tylko bieg. Pozornie bez znaczenia. Tylko, że dla mnie ma znaczenie symboliczne. Bo wciąż szukam magicznego CZEGOŚ w moim zwyczajnym życiu i każde nowe COŚ, czego wcześniej nie zrobiłam, jest dla mnie godne najczulszej uwagi 🙂
…mniemam, że mam powody by drogi swej nie zmieniać.
Przebiegnę go, choćbym miała ostatnie kilometry robić tylko głową.
Nie zmieniać.
Nie odpuszczę tych ostatnich kilkudziesięciu dni, chociaż moje trenowanie dalekie jest od profesjonalnych planów treningowych i wytycznych, które przyswoiłam z książek. Mówię: trudno. Robię po mojemu.
Nie zmieniać!
Poupycham te kilometry, gdzie się da. I tak zrobię ich za mało, ale co z tego? Przecież o podium nie walczę. Chcę tylko (albo aż) przebiec to z powerem. Przemknąć jakby nigdy nic przez ten, owiany złą sławą, 32gi kilometr.
Zatrzymać się dopiero na mecie.
Wiedzieć, że wycisnęłam z siebie maxa.
NIE ZMIENIAĆ!!
Powiedziałam A, powiedziałam B, to powiem i M 🙂
A droga długa jest Nie wiadomo czy ma kres A droga kręta jest Co dalej za zakrętem jest? Kamieni mnóstwo Pod kamieniami leży szkło Szło by się długo Gdyby nie to szkło to by się szło To by się szło, to by się szło Gdyby nie to szkło
Choć droga jest bez końca Pozornie bez znaczenia Mniemam, że mam powody By drogi swej nie zmieniać Mniemam, że mam powody By drogi swej nie zmieniać Mniemam, że mam powody By drogi swej nie zmieniać Nie zmieniać, nie zmieniać, nie zmieniać Nie zmieniać, nie zmieniać, nie zmieniać Nie zmieniać, nie zmieniać, nie zmieniać Nie zmieniać, nie zmieniać, nie zmieniać
fot. @mgr_anna_eś (instagram) anna_agata_eś (fb)
Komentáře